Tragedia "Pani Motyl"
Wielominutową owacją na stojąco zakończyła się w sobotni wieczór premiera tej bodaj najbardziej popularnej z oper Giacoma Pucciniego. Oklaskiwano nie tylko efektowne przedstawienie, ale również interesujące kreacje wokalno-aktorskie.Klamrą spinającą przedstawienie jest pierwsza i ostatnia scena, rozgrywane w tej samej scenografii i w ten sam sposób. Trzy przesuwające się ściany odsłaniają zupełnie pustą scenę. To tutaj zaczyna się opowieść o dramacie młodej Japonki, która wychodzi za mąż za oficera marynarki amerykańskiej. Ta sama przestrzeń stanie się w trzecim akcie niemym świadkiem dramatu Butterfly, która na wieść o tym, że Pinkerton przybywa do niej z nową żoną i zamiarem zabrania jej syna, popełnia samobójstwo. Cała inscenizacja jest delikatnie stylizowana na japońskie klimaty, uzupełniają ją efektowne, barwne i lekkie kostiumy, również wywiedzione z japońskiej sztuki. Waldemar Zawodziński po mistrzowsku operuje sceniczną przestrzenią i światłami, nie brakuje też czytelnej symboliki, co czyni całą akcję dynamiczną i zrozumiałą. Z jednym tylko trudno mi się pogodzić - dlaczego z woli reżysera Suzuki (interesująca kreacja Agnieszki Cząstki) wygląda jak siedem nieszczęść naraz? Ciągle zgarbiona, skulona, o manierycznych ruchach, wypadła bardzo sztucznie. Jak się ją obserwowało, to miało się wrażenie, że właśnie ona jest zapowiedzią całej tragedii, jaka stanie się udziałem tytułowej bohaterki. Nie bardzo też przypadły mi do gustu szaleńcze piruety i tarzanie się po scenie Butterfly, co miało oznaczać wybuch jej burzliwych emocji na chwilę przed ostatecznym rozwiązaniem. Natomiast uznanie budzi konsekwentne i wyraziste prowadzenie głównych bohaterów, którzy symbolizują dwa odmienne światy i dwie różne kultury. Jednym z piękniejszych momentów jest ten, kiedy ślubny orszak Butterfly pojawia się w domu Pinkertona, a ona sama jest wyłuskiwana z czerwonego jedwabnego kokonu niczym delikatny motyl. Równie efektownie wypadły scena z lampionami towarzysząca wielkiej arii Butterfly "Un bel di vedremo" oraz scena z kwiatami, w której śpiewany jest duet "Scuoti quelle fronda".
W obsadzie na pierwszy plan wysunęła się para głównych bohaterów: Aleksandra Chacińska - Cio-Cio-San, i Arnold Rutkowski - Pinkerton. Oboje młodzi, obdarzeni pięknymi głosami, stworzyli kreacje, o których warto pamiętać. Ona pięknie przekazała wszystkie nastroje przypisane tej postaci, jest delikatna, pełna wiary, naiwna i kokietująca, a zarazem burzliwa i gwałtowna w chwili, kiedy wali się świat jej uczuć. Zaprezentowała śpiew o przejmującej ekspresji i pięknym prowadzeniu frazy, co jest czynnikiem w pełni uwiarygodniającym jej kreację. On dysponuje głosem o interesującej szlachetnej barwie i wyrównanym brzmieniu, pozwalającym na swobodne jego prowadzenie nie tylko pod względem emisji, ale też pod względem ekspresji i barwy. Równie wiele dobrego należy powiedzieć o Leszku Skrli, który wokalnie i aktorsko wykreował, z pełnym przekonaniem, obraz Sharplessa, amerykańskiego konsula, którego przerósł dramat Buttefly.
Przedstawieniem dyrygował Tomasz Tokarczuk. Przyznaję, wiele fragmentów pięknie brzmiało pod jego batutą, ale nie brakowało też takich, kiedy orkiestra brzmiała zbyt masywnie i bez właściwej finezji, szczególnie w cieniowaniu frazy, co zmuszało solistów do forsownego prowadzenia głosu.
G. Puccini "Madame Butterfly", kierownictwo muzyczne - Tomasz Tokarczuk, reżyseria i scenografia - Waldemar Zawodziński, kostiumy - Maria Balcerek, choreografia - Janina Niesobska. Premiera 26 września 2009 roku.
Adam Czopek
Nasz Dziennik
28 września 2009