Wszystko kruszeje...

"Drach" Szczepana Twardocha jest powieścią, której lektura przysparza niemałe trudności. I to nie wcale jedynie ze względu na język. Do konstrukcji zdaniowych autora można się przyzwyczaić.

Do zwrotów wyrażanych w gwarze śląskiej czy w języku innym niż polski - również. W trakcie czytania utworu maleje nawet poczucie obcości, którą wspomniane zwroty mają potęgować. Można się przyzwyczaić także do charakterystycznego dla Twardocha stylu wypowiedzi, do jego znamiennej maniery stylistycznej, dzięki której, za każdym razem, udaje mu się zbudować w powieściach odpowiednie napięcie. Największą trudnością, przed którą staje czytelnik "Dracha", jest achronologiczność, wprowadzająca chaos, ale z drugiej strony sprzyjająca tworzeniu tajemniczego nastroju. Problematyczne może okazać się również uchwycenie relacji genealogicznych, które mają znaczenie dla zrozumienia tragicznych losów dwóch rodzin - Magnorów i Gemanderów. "Drach" nie jest, uogólniając, książką, po którą winien sięgać czytelnik niewyrobiony lub taki, który chciałby przeczytać ją li tylko dla rozrywki. "Drach" nadaje się na długą ucztę intelektualną. Momentami ucztę mozolną. Ze spektaklem Roberta Talarczyka, który powstał w koprodukcji Teatru Śląskiego i Teatru Ziemi Rybnickiej, jest bardzo podobnie.

Zważywszy na kłopoty, z jakimi czytelnik może mierzyć się, czytając powieść Twardocha, decyzja o adaptacji teatralnej "Dracha" wydawała się w pierwszej chwili bardzo ryzykowna, a nawet niedorzeczna. Z góry należało bowiem założyć, że przeniesienie na scenę tego dzieła, nastręczy większych trudności niż Ewelinie Marciniak "Morfina" czy Monice Strzępce "Król". Właśnie przez ten brak chronologii i skomplikowanie genealogiczne. Nęcąca dla Roberta Talarczyka, reżysera przedstawienia, mogła być świadomość, że obie adaptacje prozy Twardocha okazały się artystycznym sukcesem. Pierwsza dokonała się w Teatrze Śląskim w Katowicach, druga - w Teatrze Polskim w Warszawie. "Drach" trafił na scenę tego pierwszego teatru nieprzypadkowo. Akcja(łac. actio = działanie) ciąg zdarzeń w utworze dramatyc... More powieści, a tym samym spektaklu, rozgrywa się pomiędzy rokiem 1906 a 2014. Rzecz dzieje się głównie, uproszczając, na terenach pomiędzy Gliwicami a Rybnikiem i dotyczy, jak już wspomniano, losów dwóch śląskich rodzin na tle wydarzeń historycznych. O wyborze tekstu do adaptacji zdecydowały również pobudki osobiste Talarczyka, o których później. Nie mogło nie zastanawiać, w jaki sposób reżyser zamierza opowiedzieć widzom ponad stuletnią historię, w jaki sposób zamierza uporządkować wiedzę o członkach obu rodzin, w jaki sposób zamierza stworzyć przedstawienie, traktujące o ważnych problemach, nie wydłużając czasu jego trwania do kilku godzin i nie nużąc widza. A to dlatego, że kiedy czyta się powieść, wydaje się to niemożliwe do zrealizowania.

Talarczyk, co wydaje się oczywiste, zrezygnował z wielu wątków obecnych w pierwowzorze, ale nie odstąpił od sposobu prowadzenia narracji. Oparł swój spektakl na achronologiczności. Zgrabnie sobie z nią jednak poradził. Wprowadził na scenę dwóch narratorów - Dracha (Bartłomiej Błaszczyński) i Hcarda (Anna Kadulska). To dzięki ich obecności widzowie bez problemu mogli obcować z fabułą. Stali się w pewnym sensie amortyzatorami, odpowiadającymi za komfort psychiczny publiczności. Najpierw jawili się jako obserwatorzy, przyglądający się ze stoickim spokojem ludziom, ich postawom i zachowaniom. W finale zdawali się do tej grupy ludzi (bohaterów) należeć i podzielać wręcz ich emocje, bardzo skrajne emocje, a nawet i mącić. Fizyczne ukazanie narratorów trzeba uznać za chwyt udany. Zwłaszcza że aktorzy stworzyli interesujące kreacje, przepełnione kontrastowością, prezentując publiczności swój artystyczny warsztat. Trzeba jednak zaznaczyć, że Kadulska była w tej roli od Błaszczyńskiego lepsza. Chyba dlatego, że bardziej charakterystyczna.

Z narratorami mają widzowie kontakt jeszcze przed rozpoczęciem właściwego przedstawienia. Siedzą po prawej stronie sceny, przed opuszczoną kurtyną. Hcard ma coś z Chaplina. Trudno wyzbyć się wrażenia, że za chwilę rozpocznie się swoista błazenada, tylko pozornie śmieszna, w gruncie rzeczy podszyta smutkiem, symbolizująca w tym przypadku ludzkie życie, pokazująca wręcz, że człowiek jest igraszką losu. Po drugiej stronie, po lewej stronie, siedzą już właściwi bohaterowie - Nikodem Gemander (Michał Rolnicki), prawnuk Józefa Magnora, i Dziewczyna, która się wymknęła (Agnieszka Radzikowska). Kreacyjne porażki - eufemistycznie rzecz ujmując. I nie idzie tu wcale o to, że byli inni od bohaterów powieści. To zależy w końcu od reżyserskiej wizji i aktorskiej interpretacji. Idzie o to, że ich gra (choć to nobilitujące określenie) raziła sztucznością (nie do zaakceptowania w śląskim teatrze), serialowym gwiazdorstwem i, w tym przypadku, słabym warsztatem (modulacja, dykcjawymowa aktorska; dykcja teatralna wymaga szczególnie staran... More, gestykulacja). Nie lepiej poradziła sobie Katarzyna Dudek w roli Natalii Gemander. To chyba najlepszy moment, by stwierdzić, że młodzi aktorzy byli w tym spektaklu najsłabszym ogniwem. Za główny mankament uznać należy brak artystycznej osobowości, charyzmy, wyrazistości. I niestety - brak odpowiedniego warsztatu. Ocena ta może, naturalnie, budzić sprzeciw. Zwłaszcza że aktorzy ci współpracują z uznanymi reżyserami, a niektórzy za swoje role otrzymali już nawet pierwsze nagrody. Wyłączyć z aktorskiego grona, które nie popisało się kunsztem, należy Mateusza Znanieckiego, technicznie doskonałego, operującego wieloma środkami wyrazu (jego Józef Magnor był bardzo przekonujący, prawdziwy, godny uwagi), Annę Lemieszek, świadomą kreowanej roli, odważną w interpretacji (nadała Caroline Ebersbach charakter(gr. charakter = wizerunek), postać literacka o wyraźnie i... More, uczyniła ją niezwykle zmysłową, balansującą pomiędzy żartem a powagą).

Teatr Śląski (teatr śląski) jest świątynią prawdy. Nie ma w niej miejsca na artystyczny fałsz (choć to paradoks), na półprofesjonalizm, na mikroporty, działające niczym respiratory dla słabego głosu (przecież ta scena ma swoją historię, a budowali ją aktorzy, którzy przed wiekiem docierali naturalnym głosem do ostatnich miejsc usytuowanych na balkonowych wyżynach). Talarczyk, będąc i bardzo dobrym reżyserem, i bardzo dobrym aktorem, i dyrektorem, budującym z sukcesem poziom wojewódzkiej sceny, nie może godzić się na obniżanie tego poziomu przez teatralną młodzież, która, co trzeba wyraźnie zaznaczyć, ma się od kogo aktorstwa uczyć: Grażyna Bułka (fantastyczna Gela Magnor, znakomicie balansująca pomiędzy dzieciństwem, młodością i starością swojej bohaterki, pełna wdzięku, zachwycająca dojrzałością sceniczną, emanująca prawdą), Barbara Lubos (przewyborna Valeska Magnor, wirtuozka aktorstwa dramatycznego i komediowego, zawsze prawdziwa, zawsze wyrazista, zawsze inna) - żeby wskazać dwie najwybitniejsze aktorki, nie tylko Teatru Śląskiego, ale śląskie w ogóle, Violetta Smolińska (niezwykła Anna-Marie) czy Jan Bógdoł (dla męskiej części zespołu aktorskiego winien stać się pierwszym nauczycielem).

Wydarzenia ukazane w przedstawieniu mogłyby rozgrywać się wszędzie. Nie są one ważne ze względu na siebie same, ale na pewne prawidła, które ze sobą niosą. Sceniczna opowieść koncentruje się bowiem na wiszącym nad ludźmi fatum, a także na ich pędzie do autodestrukcji. Akcja, co prawda, dzieje się na Śląsku, ale ten Śląsk jest tu jedynie kostiumem, w pewnym sensie punktem wyjścia do wyeksponowania ponadczasowych problemów, z którymi borykają się ludzie na całym świecie. Ale na Śląsku również. Śląsk nie jest święty. Dowodzi tego historia. Dowodzą tego ostatnie działania i decyzje polityczne. Spektakl nie jest w żadnym razie spektaklem politycznym czy publicystycznym. A jasnego stanowiska można było się spodziewać. Nie oznacza to jednak wcale, że przedstawieniem tym reżyser Ślązaków nie rozlicza. Talarczyk stara się, co można wywnioskować z jego publicznych wypowiedzi, uwolnić od śląskiego świata. Choć trzeba mieć świadomość, że lokalność może być nużąca, momentami ograniczająca, tkwi w niej pewna siła. Jest to siła budująca, wyznaczająca teatrowi katowickiemu artystyczny kierunek i poziom. Lokalność stanowi zasób tematów. Talarczyk nie może zapomnieć, że jako jeden z pierwszych zaczął teatralnie wypowiadać się o Śląsku. Nie należy więc z tego wypowiadania się rezygnować. Można wyzbyć się sentymentalizmu, jeśli on tak bardzo ciąży i uwiera. Stąd zapewne zachwyt Talarczyka nad Twardochem, który od tkliwości stroni. "Drach" Talarczyka jest już od tej emocji wolny. Przejawia się to choćby w scenografii Katarzyny Borkowskiej. Na środku sceny - obrotówka. Nie jest to dla teatru nowe, a wręcz anachroniczne. W tym przedstawieniu jednak w pełni uzasadnione. W prosty sposób pokazane zostało koło historii, zdefiniowana została bardzo wyraźnie jej cykliczność. Nad sceną obrotową - imitacja ogromnej węglowej kuli (w zasadzie - półkuli). Ten akcent dekoracyjny jednoznacznie dookreśla miejsce akcji. W finale pierwszej części przedstawienia służy za ekran, na której wyświetlony zostaje fragment wypowiedzi Twardocha o stosunku do Śląska, o dumie z bycia Ślązakiem lub jej brakiem. To również nie jest zabieg nowy. Zastanawiające, dlaczego Talarczyk wypowiedział się przez Twardocha? Efekt byłby lepszy, gdyby wypowiedź pisarza emitowano bez przerwy z ekranów telewizyjnych rozstawionych we foyer. Stałaby się ona mimowolnie częścią spektaklu, istniejąc jednocześnie poza nim. Wokół sceny - lustra. Ludzie przeglądają się w nich jak w historii. Mogą być również symbolem pychy i próżności, a także wejrzenia w siebie. Może też odbijać złą energię. Technicznie - znakomicie odbijają światło. I oto cała scenografia. Praktyczna. Idealna. Zachwycająca prostotą. Nie na scenografii budowane było to przedstawienie, a na słowie. Całość dopełnia nadzwyczajna muzyka Piotra Kotasa. Pozwala przenieść się widzowi do obrazowanej rzeczywistości. Mogłaby rozbrzmiewać stale, bo jest jedną z wartości widowiska.

"Drach" jest spektaklem zajmującym, przejmującym, wzruszającym (choć bez ckliwości) i mądrym, spektaklem potrzebnym nie tylko Ślązakom. Trudno streścić jego fabułę. Nie jest to proste choćby ze względów wyżej opisanych. Chyba nawet nie da się go po prostu opowiedzieć. Trzeba go zobaczyć. Należy jednak nastawić się nie na wybitne przedstawienie, a na prostą, choć skomplikowaną ze względu na wielowątkowość, powiastkę o życiu i śmierci, miłości i zdradzie, wyborach i ich konsekwencjach, a czasem o braku możliwości wyboru, o tym, że wszystko rodzi się z wyrokiem śmierci, że wszystko kruszeje . I rzeczywiście - nie ma w tej opowieści miejsca na śmiech...



Grzegorz Ćwiertniewicz
www.aict.art.pl
1 grudnia 2018
Spektakle
Drach
Portrety
Robert Talarczyk