Zróbcie hałas!… dla Cezara
Cezar miał kapitalny pijar, Brutus był mało sceniczny, a Marek Antoniusz wiedział co znaczy porwać tłum. „Juliusz Cezar‟ w reżyserii Nicholasa Hytnera z londyńskiego The Bridge Theatre to przedstawienie o kreacji, ze słowem w roli głównej.Zaczyna się jak koncert rockowy. Są gwiazdy, jest publiczność, wybrzmiewają wszystkim znane hity. Lud Rzymu, złożony z widzów stojących pod sceną, rozkręca się. Z transparentów widocznych w tłumie spogląda na nas ojciec narodu - Cezar. Jego przyboczny, Marek Antoniusz, prezentuje na scenie koszulkę ze swoim imieniem i nazwiskiem. Drużyna Cezara czeka tylko na kapitana.
Wódz wyłania się gdzieś spośród tłumu. Wita się z pospólstwem jak prawdziwy gwiazdor z wiernymi fanami. Żadnych czwartych ścian, żądnych piedestałów. Nawet kiedy wychodzi na scenę jest swojski do szpiku kości. Tego poklepie, tamtemu poda rękę.
Pochwalić należy znakomity dobór obsady. David Calder w roli Cezara wypada znakomicie. Soczysty, czerstwy, folgujący zachciankom, z żywym błyskiem w oku. Takiego Cezara kocha Rzym, taki Cezar stanowi całkowitą przeciwwagę dla neurotycznego, cnotliwego, introwertycznego Brutusa (Ben Whishaw).
Hytner stworzył spektakl podzielony, rozwarstwiony, w którym Rzym to imperium z Cezarem i bez niego. Konstrukcja szekspirowskiego dramatu wymusza zarówno czasową jak i ideową dychotomiczność. Stronnicy Cezara - medialni, hałaśliwi, pojawiający się na scenie przy akompaniamencie oklasków i gitar elektrycznych przeciwstawieni zostają u Hytnera wyrachowanym, ascetycznym, konsekwentnie działającym w cieniu spiskowcom.
Polityczny konflikt między zwolennikami cezariańskiej dyktatury wieczystej a republikańską władzą ludu wybrzmiewa w gorzkich słowach Kasjusza (Michelle Fairley). W ustach kobiety idee wyzwolenia spod jarzma tyrana wydają się jakieś prawdziwsze. Kolejny punkt dla reżysera za śmiały dobór obsady.
Minimalistyczne dekoracje i skromne kostiumy, w których spiskowcy przywodzą na myśl przypadkowo spotkanych przechodniów sprawiają, że uwagę kierujemy na sam tekst. Jak na przedstawienie o kreowaniu wizerunku publicznego przystało, z XVI-wiecznych kwestii aktorzy wyciskają ile się da. Zaraz obok pełnych, dumnych, elokwentnych kasjuszowych sądów o kondycji zniewolonych tyranią, Hytner serwuje nam soczyste riposty Kaski (kapitalna Adjoa Andoh) i emfatyczną, wzniecającą iskrę rebelii mowę pogrzebową Marka Aureliusza.
Pierwsza część spektaklu ma wyraziste, zapadające w pamięć momenty. Podoba się morderstwo Cezara, rytualne nurzanie się we krwii ofiary, spektakularny pogrzeb. To wszystko ma się podobać, bo dzieje się dla publiczności.
Tuż przed śmiercią Cezar wstępuje na piedestał, pyszny i karzący. Strzały padają z tłumu. Nikt nie protestuje. Tableau z podziurawionym ciałem na tronie trwa nieruchomo przez chwilę. Pachnie trochę wróżbami, trochę klasycznym puczem. Zabójcy krzątają się przed tronem, dyskutują podniesionymi głosami. Nikt już nie patrzy na Cezara. Nikt nie słucha Cezara. Gwiazda zgasła. Kajdany zrzucone, filar zburzony.
Czas na chaos.
Zanim jednak rozpocznie się rebelia, przed publicznością gwóźdź programu - pogrzeb celebryty. I znów dostajemy wszystko co amerykańskie. Nad tłumem przesuwa się czerwona flaga z emblematem Cezara, światła gasną, na scenie gitarzysta wygrywa tęskną rockową melodię, Rzym jest w żałobie.
Przy okrytym flagą państwową katafalku mizerny, zatopiony w myślach Brutus wygląda niestosownie. Nareszcie do głosu dochodzi idea. Mikrofon w jego ręku drży gdy zaczyna mówić. I niestety. Jakaś ta idea cicha, kulawa i wybrakowana. Bo niby wszyscy wiedzą, że zgładzono tyrana, zrzucono kajdany i ofiarowano wolność, ale w ustach tego wychudzonego intelektualisty res publica jakoś traci powab. Spiskowcy wyglądają trochę na morderców.
Mowa Marka Antoniusza (David Morrissey) to majstersztyk zbiorowej manipulacji. Znakomicie podany tekst tchnie namiętnością, wściekłością i rządzą wendety. Tłum niczym tygrys na uwięzi wyrywa się ku zemście. Marek Antoniusz umie podjudzać, zwodzić, manipulować. Zjednuje sobie tłuszczę, panuje nad nią, wodzi za nos. Ktoś z tłumu krzyczy, ktoś podchwytuje, podaje dalej. Rzym wrze. Po scenie rozpoczynają się zamieszki.
Dwa ostatnie akty to huk, odgłosy wystrzałów, jęki rannych, spadające bomby, światła stroboskopowe. Gdzieś między nieziemskim jazgotem a gradem strzał rozgrywają się sceny w obozie Brutusa i Kasjusza. Tu przemyka duch Cezara, tam zdrajca wpada w obłęd, gdzieś popełniane są samobójstwa.
No i na deser, po nieznośnej feerii dźwięków i świateł, idylliczna, kapitalna scena tryumfu Oktawiana Augusta. Deszcz kolorowych baloników spadający wprost na zwycięzcę, kilka szekspirowskich słów pożegnania dla publiczności, narodziny nowej gwiazdy. Zróbcie hałas!... dla Oktawiana!
Marta Tomaszek
Dziennik Teatralny Wrocław
3 lipca 2018