17.3.2018, sobota (...jak ją dzisiaj grać?...)

Dziennik z niełatwych czasów

Mam kłopot. Dziennik w zasadzie pisze się dla siebie. Ale zawsze autorowi towarzyszy świadomość, że być może przeczytają go inni. A jeśli drukowany jest w odcinkach na internetowym wortalu to traci charakter intymnych zapisków na rzecz doraźnej wypowiedzi publicystycznej. Kiedyś obiecałem sobie, że nie będę pisał recenzji, szczególnie z mojego byłego teatru, zwłaszcza jeśli do artystycznego efektu nie jestem w pełni przekonany (tak było w przypadku ostatniej premiery). A jednak pióro świerzbi!

„Kariera Artura Ui" to poważna i przemyślana propozycja repertuarowa. Z dobrym i aktualnym (niestety coraz bardziej) tekstem, dobrym reżyserem, dobrymi aktorami. Pozornie w inscenizacji Remigiusza Brzyka jest wszystko co trzeba, nawet w nadmiarze. Dlaczego więc przedstawienie nie żre (mówiąc naszym żargonem) lub nie wciąga teatralnie, nuży i pozostaje obojętnym (mówiąc w sposób bardziej cywilizowany)?
Jestem skażony. W latach 60. widziałem parokrotnie genialny spektakl Erwina Axera w warszawskim Teatrze Współczesnym z Tadeuszem Łomnickim w roli tytułowej, przedstawienie „teatralnie bezbłędne", jak pisał Jan Kott. Potem, w 1991 roku, oglądałem telewizyjny spektakl Jerzego Gruzy z Markiem Walczewskim. Ten pierwszy osadzony był w historii niemieckiego nazizmu, głównie poprzez napisy kojarzące akcje i postacie z autentycznymi wydarzeniami, co wcale nie znaczy, że Łomnicki grał Hitlera, on Hitlerem zwolna się stawał, a grał go tylko w ostatniej scenie sztuki: w przemówieniu do obywateli miasta. Widowisko Gruzy było znacznie bardziej uwspółcześnione i po polsku mafijne, uciekało od historycznych aluzji. Ostatni spektakl Brzyka również stara się od nich uciec. Chyba słusznie! Pamiętam jeszcze głośne przedstawienie Berliner Ensamble z Martinem Wuttke w roli tytułowej, grane gościnnie w „Słowaku" parę lat temu.

Budzi się we mnie teatralny belfer i aż korci, żeby wskazać błędy i je nazwać, choć zdaje sobie sprawę, że Remigiusz Brzyk nie jest moim studentem, a uznanym reżyserem ze znaczącym dorobkiem. Ale niech tam! Zaryzykuję, bo w przypadku Brechta grzeszy. Odnoszę wrażenie, że ma kapitalne pomysły, a równocześnie wielkie problemy z wyborem i uporządkowaniem tego wszystkiego, co mu powstaje w głowie. Z dyscypliną twórczą. Z tym co określa się mianem konstrukcji spektaklu.

Co jest dobrego w inscenizacji Brzyka? Świetna tytułowa rola aktora Narodowego Starego Teatru, Michała Majnicza, który bez udawania Hitlera przeistacza się w potwora skuteczności. Jakże stosowna do naszych czasów jest ta przemiana! Ze zwykłego ludzkiego „paprocha", staje się zwykłym ludzkim „paprochem", tyle że diablo skutecznym w destrukcji. Są czytelne aluzje do współczesności, parę scen kapitalnie wymyślonych, np. kibolskiego pikniku „łysoli", na którym elegancka pani Dullfeet zażera się kiełbaskami i zapija piwem, żeby przypodobać się Arturowi Ui, a w tym czasie mordują jej męża. Albo użycie barierek, znanych z miesięcznic smoleńskich, sprzed sejmu i różnych manifestacji, dzielących społeczeństwo w trosce (?) o bezpieczeństwo. Jest świetna scena z psami (tancerze w czarnych trykotach) – zmultiplikowane echo aktorskiego pomysłu Martina Wuttke (on obwąchiwał i znaczył teren).

Więcej u Brzyka jest scen, w których kryją się ciekawe pomysły, ale brakuje czytelnych środków, by się urzeczywistniły. Sporo jest też reżyserskiej niekonsekwencji. Np. sceniczna podłoga kojarząca się z parkietami Reichstagu (chociaż Brzyk nie robi spektaklu o początkach nazizmu!). Ale jeśli już jest taka podłoga, to dlaczego niektóre jej segmenty są demontowane i usuwane w czasie trwania przedstawienia? I czemu tylko w głębi sceny? I zaledwie parę? Publiczność siedząca na parterze nie widzi tego ze swojej perspektywy, ale czuje, że przebieg spektaklu jest zakłócany. Domniemany przekaz reżysera (niszczenie starego porządku) jest w tym wypadku dosyć banalny, ale skutecznie odwraca uwagę od rzeczy istotnych. W innej scenie (między Arturem Ui a Dogsborough) „łysole" plują pestkami na podłogę. Gdyby podłoga nie była zastawiona fragmentami różnego rodzaju dekoracji, elementami konstrukcyjnymi, różnymi meblami byłby to niezwykle czytelny i mocny znak. Bez obraźliwego niszczenia sterylnego porządku odchodzącego świata pozostaje tylko rzucaniem śmieci na śmietnik, co nie robi wrażenia. Największy problem mam z ostatnią sekwencją spektaklu (przemówienie Artura Ui) rozgrywaną z tyłu widowni, w loży (publiczność z parteru stoi na scenie za barierkami – to świetny pomysł). Zachwycony Jacek Wakar zwraca uwagę, że „bohaterem krakowskiej «Kariery Artura Ui» staje się sam teatr (...). Ui ze świtą pojawia się w Loży Cesarskiej, gdzie niegdyś zasiadał Hans Frank i jego ludzie." Hola, hola, czy aby znakomity krytyk nie przecenia publiczności? Kto dzisiaj wie czym była ta loża kiedyś i kto w niej siedział? Dzisiaj pozostaje przede wszystkim architektura i teatralny efekt. Dobrze, żeby był groźny! Niestety, nie jest. Nawet gdyby znalazło się paru sprawiedliwych, którzy wiedzą więcej o historii teatru to po co te groteskowo ożywione kalafiory (czyżby echo brechtowskiego efektu obcości?), po co gigantyczny brzuch ciążowy pani Dulffet (i tak publiczność zaproszona na scenę go nie dostrzega, a po kapitalnie zagranej scenie pikniku jest to tautologia), po co beznamiętna wypowiedź skrzywdzonej kobiety, po co aż trzy finały sztuki, zawieszenia akcji, zdejmowanie kostiumu Artura Ui, itp.? Za dużo jest tych „atrakcji", za dużo rzeczy wziętych w nawias. Rozumiem, że reżyser chciał podkreślić, że teatr jest zjawiskiem umownym, a prawdziwe życie toczy się na ulicy. Ale u Brechta umowności teatralnej nie trzeba specjalnie ilustrować, immanentnie związana jest z tekstem sztuki.

A czego nie ma w inscenizacji Brzyka, lub w czym tkwią błędy? Łamią się rytmy, powstają dłużyzny, „gubi się fabuła i sensy" (jak pisze Joanna Targoń w swojej recenzji). Brakuje gospodarowania napięciami, brakuje myślowego stelażu spektaklu, który ucieka w kolaż lepszych i gorszych scen, w montaż atrakcji, w pomysły ulotne i niepotrzebne (np. „łysole" zmieniający się na moment w zombie). Wiadomo, że jeśli ważne jest wszystko, nie ważne jest nic. Mieszają się konwencje i style reżyserskie i aktorskie: realistyczne, formalne, psychologiczne, umowne. Groteska współzawodniczy z tragedią, farsą, pastiszem, pantomimą. Może to i dobrze z punktu widzenia nowoczesności inscenizacyjnej, ale jak dla mnie jest tego ciut za dużo i na pewno nie ułatwia odbioru. Teksty mówione bez mikrofonów są na granicy słyszalności. Zbyt wielu świetnych aktorów zostało sprowadzonych do roli statystów. To dobrze, że nie utożsamiają się z Göringiem, Goebbelsem, Römem, czy z innymi historycznymi postaciami. Ale co grają dzisiaj? Jacek Wakar z wdziękiem pisze, że fantastycznie grają „cyngle". Tylko ja, siedząc na widowni, chcę wiedzieć z jakim cynglem mam do czynienia! Zabrakło konceptu na ważną rolę Dogsborough. Gubi się sens jego konfrontacji z Ui, ale pozostaje ostry, nieco formalny pomysł na upokorzenie: w czasie rozmowy Arturo siada się na kolanach jego syna. Udziałowcy trustu kalafiorów grają wielką scenę na początku spektaklu (bez butów, bo przecież plajtują), ale nie słyszę o czym mówią. Niepokonane w konfrontacji z Michałem Majniczem pozostają tylko panie (Dominika Bednarczyk i Katarzyna Zawiślak-Dolny). Zawiślak gra groteskowo – dlaczego aż tak ostentacyjnie na pokaz – nie wiem. Ale gra efektownie. Bednarczyk również efektownie, ale i zrozumiale. Z rolą Majnicza, przy wszystkich zachwytach, mam pewien kłopot. Myślę, że zabrakło w niej konsekwentnego budowania grozy. Wakar przestrzega, że jego Ui może pozornie kojarzyć się „z dużym, zbyt powolnym dzieckiem".

Niektórym z moich rozmówców skojarzył się z Dexterem, sympatycznym seryjnym mordercą z serialu, a to już kompletnie wbrew zamierzeniom Brechta. I jeszcze jedno, reżyserowi brakuje pomysłu na kolejne znikanie (eliminowanie) postaci, poza konsekwentnym unikaniem „mokrej roboty" na scenie. Pochody znudzonych „łysoli" z łopatami za kulisy nie robią wrażenia, są za słabe. Choć zapewne o taką zwyczajność reżyserowi chodziło. Nie o umieranie, a o niezauważalne zdychanie. I tu wyłania się nierozwiązany problem. Z jednej strony zamierzona inscenizacyjnie deprecjacja śmierci, a z drugiej obowiązki wobec fabuły: ludzie giną i fakt ten trzeba jakoś podkreślić. Jak to pogodzić? Ano właśnie! Jak?

Mimo tych, w części subiektywnych, krytycznych uwag spektakl Remigiusza Brzyka zasługuje na to, by o nim dyskutować. Właśnie, dyskutować zamiast przekazywać nie całkiem umotywowane opinie w zależności od punktu siedzenia i poglądów. Naprawdę z szacunku to wszystko notuję.

Nurtuje mnie jeszcze jeden problem. Czym jest dzisiaj „Kariera Artura Ui", bez historycznego kontekstu? W 1941 roku Brecht wytyczył w swoim dramacie jakże uniwersalną parabolę. Połączył wymyśloną historię gangsterską z aktualnymi wydarzeniami w Niemczech i z Hitlerem, który stał się konkretnym przykładem wcielonego zła. Jeśli pozbawimy się tego odniesienia, „Kariera" straci uniwersalność na rzecz problemów – jakże ważnych – ale doraźnych i lokalnych. Np. w Polsce może być przedstawieniem o żądnych krwi kibolach z maczetami, o budzących grozę marszach nacjonalistów, o neofaszystowskich ekscesach w lesie na Śląsku, o brutalnym zachowaniu i przemocy wśród nastolatków. Dla tych, którzy znają z autopsji smak i zapach podmiejskich blokowisk – wystarczy. A dla tych co nie znają? Pewnie o Hitlera się upomną, bo teatr powinien być również metaforyczny. A współczesne media (Internet, telewizja) poprzez swoją dotykalną oczywistość, tak naprawdę oddalają nas od zjawisk i zwalniają z odpowiedzialności. Drugi problem to modne (nad)używanie cytatów popkulturowych. Niestety, niezrozumiałych dla wszystkich.

Pozornie aktualna sztuka, ale jak ją dzisiaj grać? Nie wiem. Wiem, że inscenizacja Brzyka jest z pewnością interesującą i ambitną próbą. Na swój sposób przestrzega przed rodzącym się totalitaryzmem, ale mogłaby to robić skuteczniej i boleśniej.

Krzysztof Orzechowski
Dziennik Teatralny
17 marca 2018

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia