27.01.2018, sobota (... teatr vs. PKP ...)

Dziennik z niełatwych czasów

Kilka dni temu wracałem z Torunia do Krakowa. Pociągiem bezpośrednim, który miał nowoczesne wagony, był czysty i ciepły. Posiadał zachęcający, obszerny bufet z miłą obsługą, przygotowującą smaczne dania, znacznie tańsze, niż w „pendolino". Dodatkowo był szybki, mimo że przez znaczne odcinki trasy jechał relatywnie wolno, ale zdecydowanie najkrótszą trasą. Ekspres IC „Sukiennice" (bo w nim siedziałem) pokonywał odległość dzielącą oba miasta zaledwie w pięć godzin, podróż z przesiadką w Warszawie lub Iławie trwałaby dłużej, a i samochodem też trzeba byłoby dołożyć jeszcze kilkanaście minut, zwłaszcza w zimie.

Jako stary klient PKP, który od ponad pół wieku pokonuje relację Kraków – Warszawa regularnie, a po Polsce jeździ często, niejedno na kolei widział, w niejednym skandalu uczestniczył i był świadkiem wielu zmian personalnych i organizacyjnych oraz strukturalnych przeobrażeń spółek, wszystko bez wyraźnych efektów dla pasażerów – tym razem zażywałem prawdziwej rozkoszy. Z Torunia wyruszyliśmy bez spóźnienia, kolejne stacje zaliczaliśmy punktualnie. Popijając herbatę, zajmowałem się lekturą i moimi wpisami do „Dziennika z niełatwych czasów". I nawet pomyślałem, że naszemu narodowemu przewoźnikowi należy się serdeczna laurka. Dojechaliśmy do Łodzi, również o czasie.

Stacja Łódź Widzew to ważny punkt tranzytowy. Tu przecina się szereg linii kolejowych. Stoimy. Dziesięć minut, dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt... Komunikat w interkomie, „że z przyczyn technicznych pociąg dozna..." – zmienia się tylko czas opóźnienia. Czyli brutalny powrót do znanej mi rutyny. Tym razem rzeczywistość jest jednak gorsza, trochę przerażająca, może nieco surrealistyczna. Po peronie biega dwóch konduktorów z naszego składu. W ich ruchach czuć bezradne zdenerwowanie, przy uszach telefony. Jako pierwszy otrzymuję informację: naszemu maszyniście skończyły się godziny pracy, dłużej jechać nie może. A zmiennik nie przyszedł. Podobno już jedzie samochodem na dworzec. „A gdzie jest dyżurny ruchu?" – pytam. „No, właśnie, gdzieś zniknął, nie możemy się do niego dodzwonić". Po godzinie maszynista jest! Podobno stał w korku. Ruszamy. I tradycyjny komunikat, że przepraszają, że proszą pasażerów o zgłaszanie przesiadek, pociągi będą czekać.

W teatrze (wliczając w to studia) jestem też od ponad pół wieku. Szmat czasu! Jak sięgam pamięcią o spóźnieniu aktora, takim, żeby drastycznie wpłynęło na godzinę rozpoczęcia spektaklu słyszałem (lub byłem świadkiem) zaledwie parę razy w zawodowym życiu. Publiczność była zawsze o tym powiadomiona z podaniem szczegółowym przyczyn. To ona decydowała: czekamy lub nie. Odwrotnie, zdarzało się, że czekaliśmy na publiczność, głównie na grupy zorganizowane, które z jakiś powodów nie dotarły na czas do teatru. Bo dla nas zawsze najważniejszy był widz. Dyżurnym ruchu w teatrze jest inspicjent. Regulaminy są tak skonstruowane, że na 45 minut przed rozpoczęciem przedstawienia, jeśli kogoś nie ma, to inspicjent rozpoczyna działania. Ustala przyczynę, organizuje transport, powiadamia publiczność, podejmuje wszelkie decyzje. Człowiek jest tylko człowiekiem i wszystko może się zdarzyć. Ale w sytuacji kryzysowej ważna jest logistyka, której w PKP najwyraźniej brakuje. Zawsze odnosiłem wrażenie, że pasażera lekceważą, a z pieniędzmi się nie liczą. A przecież koszty opóźnienia pociągu w porównaniu z opóźnieniem spektaklu są niepomiernie wyższe. Na kolei zdarza się to (z różnych przyczyn) nieustannie.

Dlaczego o tym piszę? Żeby wlać w nasze środowiskowe dusze odrobinę optymizmu, żebyśmy poczuli się trochę dumni z przynależności do teatralnej braci. Bo teatr vs. PKP w wielu wypadkach wychodzi zwycięsko. Mimo techniki, nowoczesnych wagonów, systemów ostrzegawczych i alarmowych, nowych torów itp. Bo ważny jest szacunek dla siebie i dla tych, co kupują nasze usługi. Myślenie i odpowiedzialność.

Krzysztof Orzechowski
Dziennik Teatralny
27 stycznia 2018

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia