5 marca 1953 r. umarł... Prokofiew

"Dziś umarł Prokofiew" - reż. Wiesław Hołdys - Stowarzyszenie Teatr Mumerus w Krakowie

Najbardziej historyczne daty to takie, które mają znaczenie polityczne. W ich cieniu lądują wszystkie pozostałe wydarzenia: społeczne i kulturalne, bo ile osób wie, że tego dnia, w którym z tego ziemskiego padołu odszedł Józef Stalin, zmarł wybitny kompozytor Siergiej Prokofiew? Na pewno wszyscy widzowie spektaklu Teatru Mumerus pt. „Dziś umarł Prokofiew".

 

Sztuka, która powstała na podstawie tekstu Moniki Milewskiej, rozgrywa się na dziedzińcu Muzeum Archeologicznego. Jesteśmy usadzani przez samego Wiesława Hołdysa, który reżyseruje nie tylko spektakl, ale też widownię. Początek spektaklu zwiastuje krótka zapowiedź reżysera i jednej z aktorek, zakończona zdaniem: „A wiecie jeszcze co? Podobno Stalin też umarł!". Jakże krótko, ale stanowczo, układa właściwy system wartości...

Śmierć Prokofiewa - niezwykle utalentowanego kompozytora - staje się pretekstem do snucia wspomnień przez Dymitra Szostakowicza (świetna rola Jana Mancewicza). Życie tego genialnego muzyka było balansowaniem pomiędzy łaską i niełaską Józefa Stalina, który muzykę traktował jako tubę propagandową, a którego gusta zmieniały się niemal jak z powiewem wiatru.

Szostakowicz chcąc nie chcąc staje się nadwornym muzykiem na dworze Stalina, w zasadzie człowiekiem absolutnie zależnym od jego woli. Dyktator teoretycznie daje mu wolną rękę w tworzeniu muzyki, aby niedługo potem wyłonić się zza drzwi jak zjawa i zakomunikować mu, jak niezadowolony jest z jego twórczości. Formalizm. Lewacki tumult. Dymitr czeka kiedy przyjdą po niego - „najstraszniejsze było to, że trzeba było przeżyć niedzielę". Gdy wiatr zawieje w drugą stronę, w stronę zachodu, Szostakowicz jedzie, by zaprezentować swą muzykę światu. Ale ten świat ma go za człowieka Stalina... Lewacki tumult. Formalizm.

Śmierć Stalina wyzwoliła wielu. Śmierć Prokofiewa wyzwoliła jego samego. Szostakowicz postanowił wyzwolić się sam - jako jeden z niewielu poszedł na pogrzeb przyjaciela, zamiast, jak większość narodu, na uroczystość pożegnania przywódcy państwa. Co z tego, że wszędzie zabrakło ciętych kwiatów - zawsze można wziąć coś doniczkowego.

Magia miejsca zadziałała: spektakl odegrany na dziedzińcu Muzeum Archeologicznego w ciepły, letni wieczór przy towarzyszeniu dźwięków tajemniczych instrumentów wyczarowanych przez Michała Braszaka. Duże wrażenie wywarła na mnie warstwa plastyczna - kostiumy Doroty Morawetz, na poły klasycyzujące w postaci eleganckiego Szostakowicza, odzianego w mundur, trupio bladego Józefa Stalina, na poły bliżej nieokreślone płaszcze, uosabiające czysty formalizm, z wkomponowanymi kartkami z nutami.

Trochę późno dostrzegłam, iż spektakl właściwy rozgrywa się... na ścianie, niczym w teatrze cieni. Poruszające się na niej sylwetki „wywoływane" – niczym zjawy przeszłości – są przez postaci grane przez aktorów (fantastyczni Jan Mancewicz, Jacek Milczanowski w roli Stalina, Robert Żurek jako Prokofiew, Anna Lenczewska, Ewa Breguła, Mateusz Dewera), by opowiedzieć historię o jednej z wielu zbrodni totalitaryzmu - politycznemu uwikłaniu sztuki. Jedno jest pewne - to jeden z najbardziej „przegadanych" spektakli Teatru Mumerus. I właśnie dlatego każde słowo ma tutaj moc.

Maria Piękoś-Konopnicka
Dziennik Teatralny Kraków
3 października 2019
Portrety
Wiesław Hołdys

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia