966, czyli klątwa?

"966, czyli zmierzch bogów" - aut. Jarosław Murawski - reż. Marcin Liber - Teatr im. A. Fredry w Gnieźnie - prapremiera: 17.03.2023

Gdzie jak nie w Gnieźnie opowiadać o chrzcie Polski, wnikać w kontekst, oscylować między faktami i fantazją, drążąc sens z szacownej, ponad tysiącletniej perspektywy, uważnie spoglądając przez filtr współczesności.

Spektakl u Fredry jest fascynującą wizją najważniejszego momentu w naszej historii, determinującego ją jak żaden inny, starcia dwóch odmiennych, cywilizacyjnych żywiołów - Słowiańszczyzny i Zachodu, wizją podaną z solidnym przymrużeniem oka, ale nieodżegnującą się od poważnych kwestii. Gniezno to idealne miejsce do zadawania pytań o naszą tożsamość, jej cenę, o to czy i jak się zmieniliśmy, o nasze gniazdo, o korzenie po prostu, o których przecież wiemy tak niewiele, traktując dziewiątkę i dwie szóstki jako prapoczątek kultury i państwowości niemalże.

A przecież to nie wtedy się zaczęło, długo już funkcjonowały okrzepłe struktury, wierzenia, bogata i intrygująca mitologia, którą odtwarzamy ze strzępów, ulegając urokowi prasłowiańszczyzny, owej terra incognita, bo przecież byliśmy na skraju wiodących, przenikających się kultur, ciągle z boku, wsobni i osobni. Odkrywany w spektaklu ryt pogański ma moc, jest widowiskowy, uwodzi naturalną dzikością i nieskrępowaniem, nic dziwnego, że utrzymywał się jeszcze, mimo represji, przez stulecia. Gnieźnieński spektakl to tylko i aż projekcja, opowieść, o czymś, co się mogło zdarzyć, i w tym przede wszystkim jego siła. Twórcy zapraszają na pokład wehikułu czasu, który ostro rusza, aby zdążyć z millenijną podróżą przez ledwie dwie godziny, nie zwalniając tempa, mknąc przez baśń, mit, historię, wszystkie przecież tak daleko i tak blisko. Siebie i nas.

Inscenizacja jest spektakularna, ma rozmach, wizualnie olśniewa, w niemałej mierze zawdzięczając to scenografii autorstwa Mirka Kaczmarka, formującej przestrzeń w rodzaj ringu, areny opisywanych zmagań rozlicznych żywiołów, z gigantycznym, dominującym ekranem – horyzontem, ze zjawiskowymi projekcjami video Wojciecha Kucharczyka. Czego tam nie ma - oszałamiająca feeria kolorów, multum krajobrazów, ziemskich i rajskich, bogowie i boginki, przebogata symbolika, ziemia i kosmos, uniwersum po prostu, jak na ramy aktu stworzenia, tworzenia, burzenia i przetwarzania przystało. Efekt znakomicie wzmacnia muzyka tego samego autorstwa. Wszechogarniająca, patetyczna, solidnie wspierająca rytm dramaturgii spektaklu, budująca suspens gry o tron: książęcy i biskupi.

Osią narracji tej jakże literackiej historii, brawurowo skomponowanej przez Jarosława Murawskiego, świetnie żonglującego słowem, znaczeniem i sensem, jest to, co mogło zdarzyć się przed chrztem, owa aksjologiczno-polityczna kuchnia władzy – boskiej i ziemskiej, kształtującego się lokalnie sojuszu ołtarza i tronu. Pokazana nieco komiksowo, kolorowo, z jakże błyskotliwymi odniesieniami do tego co tu i teraz, jakby ta piankowa, nomen omen, historia zataczała nieustanne koło. Pyszna zabawa, ale niepozbawiona rosnącej szczypty dydaktyki. Jest to także opowieść o toksycznej relacji elit i ludu, pierworodnym i immanentnym grzechu zaniechania tego ostatniego, wiecznie chętnego do przehandlowania wolności wyboru, w tym przypadku porzucenia odwiecznej wiary, w zamian za bezpieczeństwo, oddanie jej w pacht tym, którzy zapewnią koryto i kloakę, ze świętym spokojem w pakiecie. Tanio, rzecz jasna.

Jedną z dwóch najistotniejszych postaci dramaturg czyni Mieszka (konsekwentnie ambiwalentny Maciej Hązła), miotanego rozterkami o miejsce w historii i na banknotach, wahającego się między racją stanu a racją przodków, prawie gotowego na porzucenie obrządku wielu pokoleń, uciekającego geopolitycznie do przodu, usiłującego wybrać religię, przepustkę do nowego świata. Kapitalna jest scena międzynarodowych targów wiary, w której słabnący władca usiłuje wybrać między judaizmem, islamem a chrześcijaństwem wschodnim, z zawzięcie, w tanecznym rytmie, konkurującymi emisariuszkami, zachwalającymi na owym bazarze świętości zalety swoich wyznań w hebrajskim, grece i arabskim, kupcząc w świątyni, choć póki co nie wiadomo jakiej. Wszystko w poszukiwaniu kompasu moralnego. Władca wybrać nie chce, a może nie umie, więc wiara wybierze jego, w demonicznej postaci Jordana.

Biskup, w ognistej, wieloznacznej kreacji Rolanda Nowaka to twardy przeciwnik, zdeterminowany pragmatyk prozelityzmu, srogi ewangelizator, elastyczny mądrością etapu, choćby wtedy gdy niesie giętki, nieokrzepły jeszcze krzyż, czując opór materii w krnąbrnym i upartym ludzie, więc nęcący wizją aksamitnej konwersji poprzez słowo, lecz gdy to nie działa, a czas nagli, płynnie przechodzi do gróźb: „Albo uwierzycie, albo zginiecie". W takim kontekście zastany politeizm jawi się jako demokratyczny, a proponowany monoteizm – dyktaturą duszy, bogowie są bowiem naturalnie przyjaźni, a obcy bóg przemocą oktrojowany. Nowak mistrzowsko nadaje tej postaci rys mefistofeliczny. Weźmy za przykład scenę gdy kreśli listy do mocodawców, składając raport z postępów podboju, ów cyniczny pamiętnik kolonizatora, bezwzględnego karierowicza, gotowego zaimportować szatana z pogańskiego rytu, bo tak jest taniej i skuteczniej. Jordan jest modelowym produktem korporacji, która rzuciła go z rynku już zdobytego - Sycylii, na rynek dziewiczy. Musi biedak zamienić aksamitne Pinot Grigio na kiszoną kapustę popitą mlekiem. Z wszelkimi, najgłębszymi tego konsekwencjami. Ale - cel uświęca środki, a że w tym praktykę ma imponującą, z maestrią zarzuca misterną sieć na Mieszka, perfekcyjnie manipulując uginającym się władcą, któremu pozostaje już tylko przekupić lud, lawirując między roszczeniowością trzynastek, czternastek i innych postaci konwertyckiej kiełbasy a pustką skarbca, bo przecież zakupiono machiny oblężnicze z demobilu, a Norman płakał jak sprzedawał. Taka okazja, jak i chrzest zresztą. Rozedrganego władcę chętnie zrelaksuje Bogna, deklarując: „Pocieszę, ręką pobruszę, a ty poczywaj...". Tak też się pisze historia, chętnie w farsowej tonacji.

Wartą uwagi kreacją jest Dobrava w brawurowej, transgresyjnej interpretacji Wojciecha Siedleckiego. To nie pierwszej młodości importowana katalizatorka konwersji, przepoczwarzona już z kokietki w kokotę, ze sporą domieszką kabotyństwa, wytrawna wielbicielka uroków władzy. Czeszka ma nader utylitarny dar wybiórczego patrzenia przez różowe okulary, uporczywego niedostrzegania krzyczących minusów i dostrzegania nieistniejących plusów, pod jednym wszak warunkiem, iż jest to korzystne i opłacalne. Nie stroni też od kąśliwej z praskiej perspektywy ironii, kiedy puentuje pozycję północnych sąsiadów: „ wy to zawsze sto lat za nami!". Patrząc na nią trzeba docenić kostiumy projektu Mirka Kaczmarka - tych Słowian w dzianinach i futrach, prawie jak z „Gniazda", który to film też o tym momencie dziejów traktował, tutaj w wersji eko.

Jest wreszcie Martyna Rozwadowska – Mokosz, Bogini Życia i Rozkoszy, w chyba najbardziej zjawiskowym kostiumie spektaklu, narratorka uwertury – kondensatu słowiańskich mitów kreacjonistycznych, z pogodną melancholią i dystansem opisująca raj tworzony i utracony, znakomicie wczuwająca się w ulotną poetykę owego przekazu, w scenach poprzedzających konkwistę z Zachodu, nieczystej walki o dusze maluczkich.

Żartobliwą, zdystansowaną narrację spektaklu przełamuje scena chrztu, kiedy to triumfujący Jordan, wizualnie bliski wyobrażeniom św. Piotra, lecz z błyskiem oka Savonaroli, nawraca scenę i widownię hurtowo, jakby gonił target, z furią tnąc powietrze kropidłem, niczym biczem lub mieczem. Kończąc łacińską formułę z emfazą wykrzykuje: „Amen!", co nie brzmi jak błogosławieństwo na nową drogę, a raczej jak apage satanas, klątwa punktu bez powrotu, zgrzyt domykającej się krypty. Na wieki wieków. Roma locuta, causa finita. A wtedy ponad obalone figury słowiańskich bogów, powstaje z piany w akcie groteskowej intronizacji gigantyczny, nadmuchiwany Chrystus, w formie doskonale kojarzonej w Polsce AD 2023, sarkastycznie kłaniając się w podzięce za te wszystkie wieki.

Zatem - zmrużmy oczy, patrząc jasno na świat. Marcin Liber precyzyjnie spaja wszystkie składowe inscenizacji, nie dając widzom oderwać wzroku od sceny, sumiennie synkretyzując sacrum i profanum, mit i realia, historię i współczesność, lirykę i groteskę, etykę i estetykę. Powstał spektakl dopełniony i wybitny, magnetyzujący widownię, immanentnie ironiczny, urokliwie elegijny, lekki w formie, ważki w treści. Mądry i uczciwy. Czy uwierzymy w tę wizję? My, potomkowie tych, o których mowa? W końcu, jak pada ze sceny, każdy idzie tam gdzie wierzy, warto zatem wejść do Fredry nawet i kilka razy, bo spektakl jest gęsty od znaczeń i tropów, nęcący, gotowy na nienasycenie uważnego widza, kuszący wielokrotną satysfakcją.

Każdy przecież ma swoją historię, tego nikt nam nie zabierze...

Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
21 marca 2023
Portrety
Marcin Liber

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia