A co tam u lalkarzy?

Felieton na temat kilku bolesnych tendencji

Maciej Nowak, w swoim niedawnym felietonie pod tytułem „Kryterium siku”, zabawnie opisał pobyt na festiwalu lalek w Opolu. Przy okazji wymienił kilka charakterystycznych cech, tendencji polskiego teatru lalek. Postaram się je nieco poszerzyć.

Zostałem w maju zaproszony na inny niż Nowak festiwal, na poznańskie KON-TEKSTY. Dyrektor Janusz Ryl-Krystianowski poprosił mnie, bym spróbował scharakteryzować zmiany, które dotknęły środowisko lalkarskie w ostatnich latach. Moje wystąpienie przed sporą grupą lalkarzy, pod tytułem „Transformacje", spotkało się z niezłym przyjęciem. Co trochę dziwi, bo opisałem kilka bolesnych tendencji. Oto one.

Rację ma Nowak, pisząc, że coraz częściej w estetyce teatru formy grane są spektakle dla dorosłych. Kiedyś też powstawały, ale marginalnie, okazjonalnie. Obecnie jest ich zdecydowanie więcej, w ostatnim sezonie choćby: „Balladyny i romanse" w łódzkim Teatrze Pinokio, „Morrison/Śmiercisyn" w Opolu czy „Mama da" w Rzeszowie. Kilkanaście lat temu powstał w Warszawie festiwal teatrów lalek dla dorosłych, Lalka też człowiek.

W teatrach lalkowych powstają osobne sceny dla dorosłych, na przykład w Rzeszowie. Z kolei teatry dramatyczne coraz częściej grają repertuar dla dzieci (Tarnów, Radom, Opole, Wałbrzych), najczęściej po to, by nabić frekwencję, zwiększyć budżet. Sceny te bez skrupułów odbierają widzów teatrom lalek. Zresztą, w lalkach i dramacie pracują ci sami reżyserzy: Piotr Cieplak, Paweł Passini, Łukasz Kos. W wielu teatrach dramatycznych grają aktorzy po szkołach lalkarskich. Jednak, co charakterystyczne, niewielu reżyserów po Białymstoku czy Wrocławiu reżyseruje spektakle w „dorosłych" teatrach.

Zauważalny jest pewien paradoks. Myślenie formą oglądamy coraz częściej w teatrach dramatycznych, zaś tak zwanym „żywym planem" (istnieje określenie „martwy plan"?) posługuje się większość teatrów lalek. Garbaczewski, Borczuch i Rubin reżyserują, używają multimediów, ekranów, kamer, komponują przestrzeń plastycznie, odchodzą od psychologizmu, aktor jest u nich marionetą wyrzucającą z siebie strumienie tekstu.

W ostatnich latach powstało sporo grup pozainstytucjonalnych: Coincidentia, Malabar Hotel, Avis, Teatr Sztuk z Wrocławia, Scena Szczyty spod Białegostoku. To zresztą tendencja utrzymująca się w Europie, gdzie nie ma repertuarowych teatrów lalek w budynkach, aktorów na etatach. A na festiwale przyjeżdżają grupy, nieformalne zespoły, kompanie. Bo instytucjonalność twórcom nie pomaga. Owszem, daje zaplecze techniczne, pracownie. Niestety, ciągnie też za sobą prawa pracownicze, godziny pracy, godziny przerw, papierki, pieczątki. Z drugiej strony artyści, którzy świadomie opuścili instytucje startować muszą w konkursach, składać i rozliczać wnioski, co zajmuje im szmat czasu. Nie ma chyba idealnego, złotego środka. Niewielu jest wobec tego artystów offowych, tworzących gdzieś na uboczu, na peryferiach głównych nurtów. Takich, co to mają swoją własną estetykę, rozpoznawalny styl. Adam Walny w podtarnowskich Ryglicach to chlubny wyjątek. Często, z braku środków, dotacji, zmuszeni są, jak Tadeusz Wierzbicki zawiesić działalność. Problem stanowi zapraszanie ich do reżyserowania w teatrach-instytucjach. Nieprzyzwyczajeni do sztywnych reguł, zasad tam obowiązujących, trafiają na opór. Aktorzy, czy dyrektorzy początkowo zachwyceni freakiem, tracą zapał, przyzwyczajeni do szybkiego, najczęściej trwającego miesiąc postawienia tradycyjnej bajki. Bojkotują ich pomysły. Tak stało się choćby w Tarnowie, dwa miesiące temu.

Zatrudnieni w instytucjach aktorzy, z racji tego, że zarabiają niewiele, wykonują tak zwane „dżoby". W „dżobach" nie ma nic złego, pod warunkiem, że aktor prowadzi konferansjerkę w galerii handlowej, nie podpierając się dla prestiżu nazwą teatru, w którym jest zatrudniony. Znane są przypadki, gdy teatr lalek ma problem ze sprzedażą tytułu dla szkół, bo ten sam tytuł grają aktorzy teatru ale już jako prywatna grupa. O połowę taniej. Grupa taka jeździ starym samochodem po świetlicach, salkach gimnastycznych w małych miejscowościach, wystawiając bajkę zza parawanu.

Zresztą, by spektakl cieszył się popularnością, a mówiąc wprost: sprzedał się, ważne są dwa czynniki. Opis przedstawienia, którego przez telefon dokonywać będą panie z działu obsługi widza oraz to, czy tytuł zaakceptują panie nauczycielki. Nie łudźmy się, że teatry lalek zapełniają rodziny z dziećmi. Ci przychodzą głownie w weekendy. Przez resztę dni teatry żyją z grup zorganizowanych, z przedszkoli lub szkół. A tu decyzje, czy wyjść z młodzieżą do kina, czy do teatru podejmuje pani nauczycielka. Kontrowersyjny tytuł, współczesna sztuka podejmującą ważki problem najczęściej zniechęca „ciało pedagogiczne", które kieruje grupę dzieciaków do kina. Niestety, wciąż zbyt rzadko podejmuje się rozmowy z nauczycielami, zaprasza na warsztaty.

Brakuje obecnie tandemów scenograf-reżyser, czyli zjawiska, które wyróżniało przed laty polski teatr lalek. Czy powodem jest brak silnych osobowości pośród plastyków, scenografów? Czy to może reżyserzy nie dopuszczają do pracy plastyków z własną, mocną, wyrazistą wizją. Nie wiem.

Cieszy popularność współczesnej dramaturgii dla dzieci. Teatry grają teksty Maliny Prześlugi, Marty Guśniowskiej, Roberta Jarosza. W propagowaniu ich twórczości pomaga poznańskie Centrum Sztuki Dziecka. Instytucja wydaje nowe dramaty, organizuje warsztaty, produkuje spektakle. W tym sezonie ich „Chodź na słówko" na podstawie tekstu Prześlugi trafiło do finału Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Jako jedyny spektakl kierowany do dzieci. Młodzi dramatopisarze dotykają tematów dotychczas nie poruszanych w dziecięcej dramaturgii, na przykład tematu śmierci, odejścia bliskich (w mijającym sezonie widziałem „Babcia mówi papa" w Tarnowie, „Pręcika" w Toruniu, „Światełko" w Opolu).

Pojawiają się nowe gatunki, na przykład reportaż („Baltic. Pies na krze" w Gdańsku). W Teatrze Miniatura powstał też spektakl, którego bohaterem jest słynny fizyk, wynalazca termometru rtęciowego Daniel Fahrenheit, urodzony w Gdańsku. Świetny to pomysł, by cześć repertuaru oprzeć o historie miejsca, w którym położony jest teatr. By pracować lokalnie. Prekursorem tej metody był przed laty Jacek Głomb w Legnicy.

Cechą charakterystyczną są też spektakle dla tak zwanych „najnajów". Na ile to już spektakle, a na ile zabawa dzieci i pedagogów, to kwestia dyskusyjna. Często pozbawione warstwy leksykalnej, oparte są o wrażenia, kolorystyczne, muzyczne impulsy. Na ile rozwijają wyobraźnię dwulatka? A na ile są zaspokojeniem potrzeb rodziców? Kwestia do dyskusji.

Bartłomiej Miernik
(-)
3 czerwca 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia