Abba w laboratorium dźwięku

"Moja ABBA" - reż. Tomasz Man

Utwór Tomasza Mana o polskiej fance słynnego zespołu, wystawiony kilkakrotnie w teatrze dramatycznym, na scenie Capitolu posłużył do zabawy teatrem dźwięków i muzycznymi stylami.

Być może właśnie o czymś takim marzył Bogusław Schaeffer, wymyślając aktora instrumentalnego. Wzorcową wykładnię tego pojęcia ustanowił Jan Peszek w swoich kreacjach schaefferowskich, ale marzenie o prestidigitatorze, który byłby sam dla siebie instrumentem, obsługującym go wirtuozem i zarazem ucieleśnioną materią muzyczną, ma też wiele innych wcieleń. Usiłowali je realizować artyści Fluxusu, zrównujący w swoich prowokacyjnych ekscesach koncert ze spektaklem. Nie jest też ono chyba obce Pawłowi Mykietynowi, którego utwory bywają swoistym teatrem dźwięku.

Można by rzec, że spektakl "Moja Abba" wrocławskiego Teatru Capitol zrodził się na ruchliwym skrzyżowaniu, gdzie przecinają się drogi projektów, zmierzających z jednej strony do zinstrumentalizowania aktora, z drugiej - do uscenicznienia muzyka. Testowanie potencjału teatralnego audiosfery odbyło się na tej scenie już przed rokiem, w spektaklu Sex machine, zrealizowanym w konwencji silent disco. Twórcy przedstawienia sondowali wówczas medium, jakim w relacjach scena - widownia może stać się technologia, dzięki możliwości produkowania, przetwarzania i transmisji dźwięków na żywo. "Moja Abba", zrealizowana przez tę samą ekipę, to przedsięwzięcie nieco bardziej radykalne, ponieważ redukuje teatr niemal do zera. Na scenie nie ma nic prócz mikrofonów i krzeseł, których wykonawcy nie opuszczą aż do końca spektaklu. Warstwa wizualna nie służy wytwarzaniu fikcji, niczego się tu nie "przedstawia", wręcz przeciwnie, obraz ma unaocznić niuanse wykonania, w tym przede wszystkim bogactwo sposobów generowania dźwięków.

Tyłem do publiczności siedzi Justyna Antoniak, ucharakteryzowana na wokalistkę Abby, Agnethę Fältskog. To główna bohaterka spektaklu i zarazem jedyna "docieleśniona" postać. Trójka aktorów, usadzonych naprzeciwko niej, ma na sobie czarne, koncertowe uniformy. To rodzaj chóru, a ściślej - głosy ludzi i duchów nawiedzające bohaterkę. Wszystko bowiem dzieje się w jej głowie. Światło ciasno wykadrowuje twarze i na ostrych cięciach wędruje od zbliżenia do zbliżenia. Czasem w polu widzenia znajdą się też przedmioty, które współtworzyć będą świat dźwiękowy tej opowieści: butelka z wodą, chińskie kulki, kartka papieru. Ale najpierw słychać rozpuszczaną w szklance tabletkę musującą. Siedząca tyłem kobieta czeka, aż pastylka się rozpuści, potem bierze do ręki gitarę, przez chwile szuka właściwego akordu, by wreszcie mocnym głosem zaintonować refren SOS Abby.

Historia, jaką opowiada Tomasz Man, przypomina nieco naiwną baśń. Jesteśmy gdzieś na sennej prowincji. Monotonię życia zapyziałego miasteczka zakłóca kobieta wyśpiewująca na balkonie piosenki Abby. Repertuar jest rozpaczliwie niemodny, bo hity szwedzkiego kwartetu już dawno stały się synonimem obciachu, ale bohaterce przypominają najszczęśliwsze chwile młodości w chudych czasach Gierka. Abba jest dla niej fetyszem, zaś dla rodziny i sąsiadów - skaraniem boskim. Występy wokalne na balkonie odbierają sen dzieciom, sprowadzają pomór na okoliczne koty i rujnują karierę polityczną męża nieszczęsnej śpiewaczki. I nagle w jej życiu pojawia się książę z bajki, czyli ważny reżyser z telewizji, który wpada na pomysł, by zrobić z nią remake legendarnego koncertu, który w 1976 roku szwedzka czwórka dała przed kamerami Studia 2. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko się odmienia. Kobieta, będąca pośmiewiskiem miasteczka, dziwaczka przechowująca jak relikwie niedopałki, włosy i krople krwi swoich idoli, z dnia na dzień staje się gwiazdą. Pod domem zaczynają gromadzić się ludzie, niechętni sąsiedzi zamieniają się w gorliwych przyjaciół, zawstydzona dziwactwami matki córka puchnie z dumy, ba! jej walory zaczyna dostrzegać nawet mąż, "bo w telewizji człowiek jakoś lepiej widzi".

W tej zwariowanej historii jest jednak pewien suspens, który jak po nitce do kłębka, prowadzi do ciemnego jądra opowieści. Okazuje się bowiem, że bałwochwalczy kult Abby jest w istocie maską traumatycznego przeżycia bohaterki. Rozsupłanie tego sekretu Man zostawia jednak na deser. Po drodze do finałowego rozpoznania cofamy się wstecz, w lata siedemdziesiąte, do zdarzenia, które okazało się punktem zwrotnym w jej życiu. Była nim, zaplanowana wraz z chłopakiem, ucieczka z komunistycznej Polski do wolnej i szczęśliwej Szwecji. Oczywiście na koncert Abby. Jednym z najbardziej poruszających momentów w sztuce jest podróż w czasie, jaką odbywa kobieta, by odwrócić bieg wydarzeń. Niestety, nic się już nie da zrobić. Man podpowiada, że gdybyśmy mieli okazję przeżyć życie raz jeszcze, prawdopodobnie popełnilibyśmy te same błędy. Takim właśnie fatalnym przedsięwzięciem - co zostaje ujawnione w finale - była wycieczka do Szwecji, bo szybowiec się rozbił, chłopak zginął na miejscu, a bohaterka ledwie uszła z życiem, spędzając kolejne pół roku w śpiączce. Ołtarzyk wystawiony Abbie jest więc dla niej pamiątką po utraconej miłości. W ten sposób anonsowana widzowi dyskretnie wśród komediowych pląsów straszna tajemnica, zamiast na głębokich wodach tragizmu, ląduje ostatecznie w melodramatycznym brodziku.

Ten mankament nie szkodzi jednak spektaklowi, który demonstruje wielki potencjał kreacyjny teatru dźwięków. Każda z solówek aktorskich ma tu odpowiednią oprawę: "muzyka efektów" buduje nastrój, daje rzeczowy komentarz do sceny, czasem też współtworzy charakterystykę postaci. Córce bohaterki na przykład, przedstawionej jako mała tupeciara rozglądająca się za sponsorem, towarzyszy rytmiczny scat. Helena Sujecka wzmacnia ten "perkusyjny" motyw przez odgłosy kompulsywnego podjadania: jej bohaterka wciąż coś przeżuwa. Brawurowe jest już jej pierwsze wejście, w którym plując na lewo i prawo pestkami od słonecznika, rozważa zalety rozdziewiczania przez Internet. W innej scenie, zdecydowana poderwać za wszelką cenę faceta z telewizji, omal nie doprowadza do samobójstwa swego chłopaka, przez cały czas nonszalancko grzechocząc lizakiem po zębach. Maciej Maciejewski jako ważny reżyser tworzy przepyszną karykaturę demiurga show-businessu, płodzącego w biegu kolejne wersje superwidowiska.

Konrad Imiela natomiast z niewymuszonym wdziękiem kompromituje autorytet patriarchatu w rodzinie, wcielając się w ojca bohaterki - amatora domowych striptizów przy muzyce Abby, oraz jej ciamajdowatego męża. Scena, w której dbały o reputację polityk idzie do rozeźlonej balkonowymi ekscesami sąsiadki z misją pokojową, by ostatecznie odegrać rolę pogotowia erotycznego w zastępstwie obsługującego brytyjski zmywak sąsiada, rozsadza skalę komizmu. Justyna Antoniak jako szalona fanka Abby przede wszystkim urzeka wokalnie. To na niej spoczywa ciężar wszystkich cytatów muzycznych, a w spektaklu przywoływany jest zestaw największych hitów szwedzkiego kwartetu.

Piosenki nie przypominają tu jednak oryginału. Zachowano wprawdzie charakterystyczne dla zespołu zestroje harmoniczne, ale aktorzy Capitolu bawią się dyskotekowymi evergreenami, nadając swoim wykonaniom odcień subtelnego pastiszu. Teksty piosenek brzmią tak, jak zwykło się je śpiewać w PRL-u, a więc "ze słuchu". Również muzyka Abby, wykonywana niemal wyłącznie a cappella, podlega dowcipnym zniekształceniom: a to zacina się jak zdarta płyta, a to rozciąga jak dźwięk z zagiętej taśmy, a to podejrzanie wybrzusza - jakby znęcał się nad nią kaseciak kultowej marki Grundig. Kwartet aktorski nie tylko radzi sobie z imitowaniem podkładu instrumentalnego, ale też buduje dyskretne tło efektowe: słychać więc wiatr na górze szybowcowej, trzask otwieranych drzwi, oddechy śpiących dzieci w sypialni i skrzypienie ołówka na papierze, utrwalającego kolejne, coraz bardziej ekstatyczne wizje telewizyjnego show. Są też żarty z trików dźwiękowych: gdy Helena Sujecka cytuje chłopaka swojej bohaterki, "włącza się" postsynchron, i oto nagle aktorka zaczyna "mówić" głosem swojego kolegi. W teatralnej probówce miksują się różne możliwości: może to koncert, może making off słuchowiska, a może subtelna parodia tego, co w języku nowych teorii widowisk zwykło się nazywać performansem technologicznym.

Przy wszystkich walorach sztuki laboratoryjnej wrocławska "Moja Abba" jest też spektaklem rozrywkowym, który po prostu przyjemnie się ogląda. Aktorzy Capitolu nie po raz pierwszy dowiedli, że artystyczny eksperyment może iść w parze z zabawą. Właściwie chciałoby się rzec, że takim oto lekkim i rozdokazywanym krokiem nadchodzi rewolucja, która zmieni status quo w polskim teatrze muzycznym: poszerzy jego granice, zreformuje język, otworzy na innowacje. Byłaby to jednak rewolucja, która raczej porządkuje, niż burzy, u jej podstaw bowiem tkwi solidny, dobrze wyposażony i zapięty na ostatni guzik warsztat aktorski.

Jolanta Kowalska
Teatr Pismo
27 lipca 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia