Ach jaka piękna katastrofa

"Wieczór kawalerski" - reż. Giovanny Castellanos - Teatr Miejski w Gliwicach

Zawrotne tempo akcji, humor sytuacyjny, zabawne qui pro quo, śmieszne gagi, przebieranki i dobrze zbudowane dialogi, a wszystko doprawione soczystym angielskim humorem. „ to idealna propozycja do obejrzenia po pełnym stresu tygodniu pracy. Bawi, uprzyjemnia, ale i wzrusza, bo pod płaszczykiem zabawy mówi nieco o kondycji ludzkiej.

Teatr Miejski w Gliwicach nie przestaje zaskakiwać. Po mocnym muzycznym wejściu, jakie zaserwował w „Miłości w Leningradzie" i „Najmrodzkim, czyli dawno temu w Gliwicach", będącym śląskim odpowiednikiem „Pulp fiction", łączącym elementy filmu gangsterskiego z komedią, przyszedł czas na starą, dobrą farsę - „Wieczór kawalerski", czyli romantyczną historię pewnej miłości smakowicie doprawioną absurdalnym dowcipem.

Wprowadzenie takiej pozycji do repertuaru pokazuje, że teatr ten konsekwentnie buduje swoją markę stawiając na nieoczywiste rozwiązania. Były już klasyczne i dobrze znane sztuki, teraz przyszedł czas na nowości, propozycje własne oraz te mniej znane dzieła. Różnorodność konwencji, opowiadanych historii, zróżnicowane środki artystycznego wyrazu, porzucenie utartych schematów i „bezpiecznych" tytułów na rzecz innowacji – to wszystko świadczy o dbałości o widza. To także olbrzymi sprawdzian dla młodego zespołu aktorskiego. Z każdym spektaklem aktorzy przechodzą metamorfozy, zmieniając się na oczach publiczności. Najnowszy spektakl pokazuje, że drzemie w nich komediowy duch i dobrze, że udało się to zaakcentować, bo farsa to wbrew pozorom niezwykle trudny i wymagający gatunek komedii.

„Wieczór kawalerski" Robina Hawdona w przekładzie Elżbiety Woźniak to dobrze skrojona sztuka. Autor przez wiele lat grywał w teatrach West Endu, dzięki czemu poznał świat teatru od kuchni. Nie dziwi zatem forma, którą sam stworzył: lekka, przystępna farsa naszpikowana typowym angielskim humorem. Prosty koncept, szybkie tempo, jedno miejsce akcji – hotelowy pokój oraz błyskotliwe i zgrabnie napisane dialogi – to przepis na sukces. Jednakże nawet najlepszą farsę można obrócić w perzynę, bo sercem spektaklu są aktorzy i to w ich rękach leży powodzenie lub fiasko sztuki.

Chciałoby się powiedzieć: Miało być tak pięknie... a wyszło jak zwykle. Perfekcyjna panna młoda, idealna kreacja, przyjęcie w renomowanym hotelu, olbrzymia rodzina karnie stawiająca się w pełnym składzie. I tylko pan młody jakoś nie pasuje do tej układanki. Nieogolony, nieubrany, na kacu... a wszystko po tajemniczym wieczorze kawalerskim, który odmienił losy młodej pary.

Akcja spektaklu rozpoczyna się w momencie, gdy przyszły małżonek, Bill, budzi się w hotelowym apartamencie dla nowożeńców, który został zarezerwowany na noc poślubną. Jest zdezorientowany, ponieważ nie pamięta wydarzeń minionej nocy. Nagle dostrzega, że obok niego śpi kobieta. Nieznajoma. Jak się tu znalazła? Tego nie wie, a i ona nie jest skora do wynurzeń. Grozy sytuacji dodaje fakt, że za chwilę w pokoju ma pojawić się przyszła panna młoda. Jak ocalić ten wyjątkowy dzień od katastrofy? Rozpoczyna się komedia omyłek. Łatwowierni bohaterowie wikłają się w kolejne intrygi. Brnąc w kłamstwa i myląc zeznania, komplikują sobie życie, a wszystko czynią z pełnym gracji humorem.
Pod płaszczykiem farsy kryje się jednak prawdziwa opowieść o życiu wielu z nas. Bo oto okazuje się, że toksyczna i nieznosząca sprzeciwu Rachel (Karolina Olga Burek) steruje życiem posłusznego jej narzeczonego Billa (Mariusz Galilejczyk). Obierając kurs na „żyli długo i szczęśliwie" zapomina, że nie tylko jej szczęście się liczy. Bill wydaje się zagubiony, ale i zdominowany. Nie jest szczęśliwy, ale zarazem brakuje mu odwagi do odcięcia pępowiny i postawienia się heterze. Tylko przypadek, ot, zrządzenie losu, sprawiło, że na jego drodze stanęła inna kobieta. Ale jest i happy end, bo „show must go on". Narzeczony mimo woli skrewił? Nieważne, ślub przecież musi się odbyć.
Spektakl trzyma w napięciu. I nawet kiedy z rozwoju wypadków można wnioskować o ich finale, nie psuje to zabawy. Akcja osadzona została w hotelowym pokoju, tuż przed uroczystością weselną. Scenograf Wojciech Stefaniak stworzył na scenie gliwickiego teatru przestronny apartament, składający się z dwóch pokoi oraz łazienki. Jest sterylnie, ale jest w tym urok.

Siłą gliwickiej wersji sztuki brytyjskiego autora jest zespół aktorski, który gra równo, dynamicznie. W „Wieczorze kawalerskim" bryluje Mariusz Galilejczyk (jako Bill, główny bohater). Jego komediowy talent mogliśmy już zobaczyć w „Najmrodzkim, czyli dawno temu w Gliwicach". Ale teraz objawił się on w pełnej krasie. Bill to spiritus movens scenicznej akcji. Jest absolutnie genialny. Świetnie odnajduje się w roli nieco oszołomionego, zdezorientowanego pana młodego, w którego pamięci pojawiła się wielka biała plama. Kręci, knuje, wymyśla, żongluje kłamstwami, w które wplątuje najlepszego przyjaciela i drużbę – Toma (Maciej Piasny). Ten z kolei przekonywująco gra kumpla, któremu w wyniku niefrasobliwości kompana pali się grunt pod nogami. Płynnie przechodzi z roli poczciwego kolegi do ogarniętego obłędem zazdrosnego kochanka. Duet Bill-Tom wiedzie prym. Trzecią postacią męską jest kierownik hotelu – Dupont, czyli Krzysztof Prałat, który znany jest już z talentu do modulacji głosu i kreowania ciekawych, wyróżniających się postaci. Ta mała rola zapada w pamięci.

Warto przyjrzeć się także damskiej części obsady. Mamy tu energiczną i egoistyczną Rachel - pannę młodą (Karolina Olga Burek) będącą wcieleniem egoizmu, jej nadopiekuńczą i przekomiczną matkę Daphne (Aleksandra Maj) oraz eteryczną Judy – dziewczynę Toma i towarzyszkę Billa (Dominika Majewska). Jest i Julie grana przez Małgorzatę Paukę. Poczciwa pokojówka postrzega świat w czarno-białych barwach. Przypadkiem wplątuje się w spiralę zaskakujących wydarzeń i stara się wybawić z opresji głównego bohatera. Jest nieco naiwna, może niezbyt rozgarnięta, ale szczera.

Wszyscy aktorzy wykreowali postaci z krwi i kości. Obdarzyli je prawdziwymi emocjami i specyficznymi cechami charakteru. Spektakl ogląda się z przyjemnością, przerywaną już pod koniec, bólem nierozgrzanych mięśni twarzowych, które żywo reagując na postępy scenicznej akcji nie mają lekkiego żywota.

„Wieczór kawalerski" to kolejna ciekawa premiera zrealizowana na gliwickiej scenie. Lekka sztuka, bez zadęcia opowiada o rzeczach ważnych. Aktorzy bawią się słowem mówionym, świetnie operują też ciałem, które wielokrotnie wyraża więcej niż słowa. Jednym słowem to dobrze skrojona farsa, która dzięki zaangażowaniu i talentowi zespołu aktorskiego serwuje doskonałą rozrywkę.

Magdalena Mikrut-Majeranek
Dziennik Teatralny Katowice
19 marca 2019

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia