Acta est fabula, czyli koniec

"Kupiec wenecki" - reż. Paweł Łysak - Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie

Reżyserowanie dramatów Szekspira ma wiele wspólnego z inscenizowaniem utworów antycznych. W obu przypadkach na pierwszy plan wychodzą kwestie związane z przekładem, gdzie wierność oryginałowi toczy walkę z możliwościami zrozumienia tekstu przez współczesnego odbiorcę. Ja, muszę przyznać, jestem dosyć wrażliwa na wszelkie mikro filologiczne subtelności i zazwyczaj drażni mnie wtłaczanie dawnych tekstów we współczesny kostium.

XVI-wieczna angielszczyzna Szekspira nie jest łatwa w przekładzie, wystarczy spojrzeć na druzgocąca krytykę tłumaczeń Słomczyńskiego. Większość tłumaczy koncentruje się na oddaniu sensu wypowiedzi, pomijając kryterium ilościowe, rytm, tempo i formę poetycką utworu. Najgorzej jeśli tekst poetycki zostaje zamieniony na język potoczny, wówczas wyrafinowanie i klasa miesza się z brukową retoryką wypowiedzi, rodem z „Super Expressu". Niestety zdarzyło się to w lubelskiej inscenizacji „Kupca weneckiego". Generalnie Paweł Łysak – reżyser spektaklu, sięgną po klasyczny przekład Józefa Paszkowskiego, jednak pozwolił sobie na liczne zmiany, albowiem tekst przepisał i uwspółcześnił Artur Pałyga. A ja się pytam, po co? Czy naprawdę Szekspir to taki nudziarz, że potrzebuje łat w postaci wątków lesbijskich, puszek z pasztetem czy idio(ma)tycznych kolokwializmów? Czy może tłumaczenie Paszkowskiego napisane zostało językiem starocerkiewnosłowiańskim, którego nikt dziś nie rozumie? Odpowiedź w obu pytaniach brzmi – nie!

„Kupiec wenecki" jest jak puszka Pandory, do której autor schował najbardziej zapalne tematy swoich czasów. Mamy bowiem bogatego Żyda o imieniu Szajlok, który chociaż nienawidzi chrześcijan, to jednak wciąż robi z nimi interesy. Do tego dochodzą liczne wątki miłosne. Jessyka, córka Szajloka zakochuje się w chrześcijaninie imieniem Lorenco, z którym ucieka, okradając przy okazji ojca i podpalając jego dom. Pojawia się także bogata dziedziczka o imieniu Porcya i ubiegający się o jej rękę Bassanio – ten pożycza od swego najlepszego chrześcijańskiego przyjaciela Antonia pieniądze, wpędzając go tym samym w kłopoty finansowe, albowiem Antonio zaciąga pożyczkę u Szajloka. Ceną za niespłacenie długu jest funt własnego ciała, o który w odpowiednim czasie naturalnie upomni się pożyczkodawca. I jeszcze wiele więcej, bowiem nie brakuje w tej sztuce licznych wątków pobocznych. Niestety mało tego było reżyserowi, dlatego dodał tu i tam, kończąc wszystko lesbijską sceną. Brawo, jestem w Polsce, więc od czasu do czasu musi być przaśnie i dosadnie. Dziękuję, że twórca spektaklu tak często mi o tym przypomina, ale pozwolę sobie skupić uwagę na najlepszych momentach, a było ich aż trzy.

Pierwszy, to ten, w którym Jessyka ucieka z Lorenco (Paweł Kos) i podpala dom. Magiczne chwile, w czasie których brutalność i bezwzględność miesza się z melancholią i smutkiem. Dom Szajloka zostaje obalany benzyną i podpalony, zaś Jessyka wzniecając kolejne płomienie nuci jedynie nostalgiczną żydowską melodię. Szkoda, że reżyser nie nakreślił tego problemu szerzej. Kolejną niebanalną sceną był monolog Szajloka, który w swojej dramatycznej przemowie dowodzi, iż Żyd to też człowiek, który cieszy się i cierpi tak samo jak inni ludzie. Odsłona ta wymownie rysuje jednostkę zaszczutą przez większość, szykanowaną oraz poniżaną. Niestety w kwestii rasy semickiej prawda jest taka, że najpierw jest się Żydem, a dopiero następnie człowiekiem i to najczęściej drugiej kategorii. Ostatnim, ale najlepszym ze wszystkich, jest moment sądu nad Antoniem i Szajlokiem. Reżyser trafnie zobrazował weneckich przedstawicieli prawa – wszyscy jednakowi: z krogulczymi nosami, ubrani w czarne peleryny i meloniki, wymachują czarnymi parasolami. Są jak potężna masa, która żąda od Szajloka miłosierdzia. Pośród rozwścieczonego tłumu Żyd, który niczego bardziej nie pragnie jaku funta ciała Antonia. Sam jeden przeciwko tej masie. Przegrywa, musi przegrać, ponieważ nie da się wyciąć ciała tak, by nie stracić przy tym krwi, a o krwi w umowie nie było ani słowa. Przegrana w sądzie to za mało, Szajlok straci jeszcze cały majątek, bo Żyd musi prawdziwie poczuć, co znaczy chrześcijańska praworządność.

Pozostałe sceny zagrane bardzo nierówno, jedne lepiej, inne gorzej. Jakoś tak strasznie powoli rozkręcał się ten spektakl i dopiero pod koniec nabrał odpowiedniego tempa. Aktorsko przyzwoicie. Najlepiej zagrali: Janusz Łagodziński w roli Szajloka, Marta Sroka jako Jessyka oraz Marta Ledwoń kreująca Porcyę, która to zachwyciła mnie wyrazistością mowy i poprawną dykcją. Najsłabiej wypadli przyjaciele Antonio i Bassanio – wszyscy jednakowi, tak że nie mam pojęcia który to Gracyano, Solanio czy Solarino, dobrze, że Lorenco odróżniłam.

Paweł Łysak skupił się na pokazaniu konfliktu pomiędzy Antoniem i Szajlokiem, kładąc nacisk na zależności finansowe. Nie do końca przekonuje mnie jednak interpretacja postaci Żyda. Czytając Szekspira odniosłam wrażenie, że ten pożyczając Antoniowi pieniądze bez żadnego zabezpieczenia, jedynie żartem narzucił klauzulę o funcie mięsa, które będzie mu się należało w razie niespłacenia długu. Swoim żartem chciał przede wszystkim upokorzyć Antonia za wszelkie poniżenia jakich doznał oraz za posądzanie Żydów o krwiożerczość, czy dorabianie się na cudzym nieszczęściu. Dopiero ucieczka córki z chrześcijaninem obudziła w nim poczucie krzywdy – ta zaś stała się przyczynkiem do kontunuowania żartu, który przerodził się w zemstę. Główną jego winą jest to, że żart posuwa trochę za daleko, bo przecież nie chodzi mu o ten kawałek mięsa, tylko o skompromitowanie weneckiej praworządności i samego Antonia. W spektaklu natomiast Szajlok niemal od początku pragnie krwi Antonia, jest jak pies na smyczy, którego wystarczy puścić luzem, a odgryzie to, co mu się tak słusznie należy. Nie podoba mi się także sposób pokazania miłości – w tę Szekspir z pewnością nie wątpi. Reżyser inscenizacji jest jednak innego zdania. Spektakl dobitnie pokazuje, że prawdziwej przyjaźni ani miłości nie ma, są za to bardziej lub mniej obopólne interesy. Miłość można sobie kupić oraz sprzedać. No i dużo seksu jest, bez seksu to właściwie nie ma spektaklu, a na widowni jak okiem sięgnąć na prawo i lewo licealiści. Co by nie powiedzieć teatr uczy i bawi, tylko odpowiedzialności nie bierze.

Podsumowując, było wszystko: styl i kicz, mowa poetycka na przemian z brukową, raz nuda, raz napięcie, raz interakcja z widownią, a w tym wszystkim seks i artystyczne perełki. Jedną z tych perełek była scenografia autorstwa Justyny Łagowskiej. Trójwymiarowa, zapadająca się chata Szajloka, kawałek ogromnej rufy statku, piaszczysta plaża oraz panorama Wenecji stworzyły ciekawą i pełną smaku przestrzeń sceniczną. Czekam na więcej.

Magdalena Mąka
Dziennik Teatralny Lublin
5 czerwca 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia