Aktor o sztuce. Sztuka o aktorze

"Być jak Charlie Chaplin" - reż. Mateusz Deskiewicz - Teatr Gdynia Główna

Chaplin w Gdyni? Czemu nie? Brama na świat to nie tylko miejsce, z którego się w świat wyrusza, ale to też przestrzeń, którą wielki świat przychodzi do nas. Autor konceptu, scenariusza i współreżyser, Piotr Wyszomirski, podchodząc do tematu losu artysty we współczesnej Polsce, odszedł od schematu "jak zarobić na bułkę i serek".

Potraktował ten temat niebanalnie, przyglądając się raczej kwestiom naśladowania, inspirowania się, bycia fanem, posiadania guru, wewnętrznej dyskusji artysty i granic, które on sam sobie wyznacza. Zagadnienie bułki i serka też się przewinęło, ale wdzięczna jestem za to, że nie było ani oczywistością, ani koniecznością, lecz pojawiło się całkiem naturalnie, bezpretensjonalnie. Odczytałam ten monodram jako próbę zmierzenia się z problemem wagi ciężkiej: jak być sobą, będąc artystą.

Do takich rozważań monodram jako forma został dobrze wybrany, zaś styl monodramu - szybki, dowcipny, rytmiczny i melodyjny - doprawił tę dobrze pomyślaną bazę. Mateusz Deskiewicz, aktor Teatru Muzycznego im. D. Baduszkowej w Gdyni, wcielił się w rolę aktora recytującego, śpiewającego, denerwującego się, grającego przed konkretną, reagującą, żywą publicznością i, przede wszystkim, dążącego do perfekcji, którą szczerze podziwia u Chaplina. Odgrywana przez niego postać jest nieco irytująca - sprawny, dobry artysta, na tyle błyskotliwy, by wyłuskiwać z rzeczywistości jej absurdy, używa dziesiątek słów tam, gdzie mógłby użyć kilku, mówi i mówi, tworząc całe litanie skojarzeń, cały przekrój tego wszystkiego, czym karmi się odbiorca telewizyjnych programów informacyjnych.

Z jednej strony, jako widzowie, jesteśmy więc blisko tej postaci, podążamy za tokiem jej rozumowania, z drugiej zaś czujemy, że o świecie ludzi sztuki nie wiemy nic. Z jednej strony chcielibyśmy się może do artystycznych kręgów zbliżyć, jednak samotność i wewnętrzne rozgoryczenie aktora odpycha od tego świata.

Bohater znalazł sposób radzenia sobie z trudnymi emocjami. Nieustannie ma w pamięci postać Charlesa Spencera Chaplina, rozpamiętuje szczegóły jego osobistej i zawodowej biografii, rozmawia z portretem swojego mistrza, a chcąc być takim jak on, stawia sobie poprzeczkę wysoko.

Deskiewicz wciąga widzów w świat dostępny tylko artystom scenicznym. Podglądamy go podczas próby, przygotowującego się do gry. Aktor przebiera się monologując, wykonuje makijaż sceniczny, ćwiczenia fizyczne. Powtarza to, czego uczono go w szkole artystycznej, opowiada, trochę publiczności, trochę Chaplinowi, a trochę sobie, zabawne środowiskowe żarciki, np. o nikomu nie znanym aktorze lub o aktorze gołosłownym. Od tych duchowych i fizycznych przygotowań do roli aktora odrywa, a to dzwoniący telefon komórkowy, a to tajemniczy pianista, który cały czas ma coś do powiedzenia, wprawdzie nie słowami, a dźwiękami strun pianina, ale jednak. Od spokojnego, skupionego tworzenia i praktykowania sztuki odrywa artystę wdzierający się, prawdziwy świat. Może Chaplin nie był tak pozostawiony sam sobie? Może z łatwością mógł się skupić na tworzeniu, bo tylko grał, a nie musiał walczyć z przeciwnościami losu i złośliwą materią?

Ale zaraz, zaraz... Dziesięcioro dzieci, pochodzenie etniczne, jego dzieciństwo, spędzone wśród artystów, perfekcjonizm i wielostronność działań, konsekwencja w wyrażaniu własnych poglądów, zabawianie ludzi w trudnych przecież czasach... Charlie włóczęga, to przecież i Charlie reżyser, Charlie producent, Charlie scenarzysta, autor muzyki, i aktor!

Gdyby to wszystko Wyszomirski i Deskiewicz wymyślili i wyreżyserowali w sierioznym tonie, pewnie publiczność też dałaby się wciągnąć w przedstawiany świat, ale wyszłaby z teatru umęczona. W "Być jak Charlie Chaplin" artystyczny świat przedstawiony jest jednak kolorowo. Czerń i biel to tylko forma, estetyka czarno-białego filmu, ze smakiem podkreślona kolorami kostiumu i wykonywanego na bieżąco makijażu. Ten makijaż zresztą, bez poprawek, bez retuszu, zdąży spłynąć podczas angażującej całe ciało aktora gry. Jest coś pociągającego w przedmiotach, które stają się rekwizytami, w ubraniach, które stają się kostiumami.Oglądając spektakl, można poczuć coś z tej magii sceny, która ze zwykłych, nawet niedobranych rozmiarem rzeczy, tworzy ponadczasowe, rozpoznawalne powszechnie symbole... Ach, ten wąsik... i ten pląsik...!

Zwłaszcza pląsik, zwłaszcza lekkie ruchy, taniec, który cudem tylko może zmieścić się w maleńkiej przestrzeni sali Teatru Gdynia Główna oraz piosenki są biciem serca tego przedstawienia. Tak je zdominowały, że chwilami, w sytuacjach wymagających bardziej sprostania zadaniom pantomimicznym niż wymagającym tańca, bardziej z ducha kina niemego niż z estrad musicalowych, ruchy Deskiewicza bywały aż nadto "baletowe". Aktor i Artur Guza, ukryty za pianinem autor oprawy muzycznej spektaklu, zgrali się jednak zadziwiająco dobrze. Lekkość, z jaką śpiewał i tańczył Deskiewicz, szła w pięknej parze z lekkością, swobodą, śmiałością i pomysłowością Guzy. Gdy do tego dodamy pomysłowe zaaranżowanie przestrzeni, mały performance rozpoczynający spektakl, połączenie tego autotematycznego teatru z żywymi obrazami - filmem Łukasza Czerwińskiego - otrzymujemy wciągającą, dobrą rozrywkę, dającą do myślenia i przekraczającą ciasny światek niedofinansowania i innych odwiecznych narzekań.

Można? Można.

Małgorzata Bierejszyk
Gazeta Świętojańska
16 grudnia 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia