Aktor robi swoje

"Lorenzaccio" - reż. Jacques Lassalle - Teatr Narodowy w Warszawie

O najsłynniejszej sztuce Alfreda de Musseta, znanej m.in. z telewizyjnej inscenizacji Laco Adamika z Jerzym Stuhrem i Jerzym Radziwiłowiczem, mówi się, że to Hamlet XIX wieku. Z naszej perspektywy robi wrażenie francuskiego "Konrada Wallenroda". Tytułową rolę gra 28-letni Marcin Hycnar

– Musset pokazuje, że w sprawowaniu władzy nie ma przełomów, a jej ciągłość bierze się również stąd, że zarówno ci, którzy ją oddają, jak i przejmują, są uwikłani w zło – mówi Marcin Hycnar. – Mnie jednak zawsze bardziej od idei czy historiozofii interesują ludzie. Lorenzo ma wiele wspólnego ze współczesnymi młodymi ludźmi, który się pogubili. Swego czasu mieli nawet jakieś ideały, w które wierzyli, ale w skomplikowanych życiowych okolicznościach zboczyli z drogi. Dziś często dochodzi do manipulacji młodymi ludźmi, gdy kończą studia albo pojawiają się w wielkim mieście, gdzie są wielka konkurencja i przeróżne układy. Chcąc nie chcąc, wchodzą w nie, obiecują sobie, że to już ostatni raz, a wkrótce wszystko na pewno wróci do normy. W końcu przychodzi taki moment, że nie ma już odwrotu.

Lorenzo, żeby nadać jakikolwiek sens swojemu życiu, decyduje się na radykalny, wręcz ekstremalny, czyn.

Marcin Hycnar, laureat wielu nagród, w tym im. Leona Schillera, debiutował w Teatrze Narodowym na początku 2004 r. w sztuce „2 maja" Andrzeja Saramonowicza.

– To był obraz rozbicia Polaków, społeczeństwa silnie spolaryzowanego i rozproszonego, którego właściwie nie da się scalić, pogodzić – może poza szczególnymi momentami jak śmierć papieża albo powódź. Różnimy się i dzielimy coraz bardziej. Kompromis nam nie grozi.

Z roli aktora – Plazmonika w „Bezimiennym dziele" Witkacego granego jeszcze w Akademii Teatralnej oraz Artura w „Tangu" Mrożka – można też wnioskować, że artyści i inteligenci przegrywają z rzeczywistością.

– Plazmonik był artystą, Artur zaś społecznym wizjonerem. Z jednej strony miał słuszne pretensje do brutalnej rzeczywistości, z drugiej prezentował niewytłumaczalną pychę i poczucie wyższości: chciał uszczęśliwić wszystkich na siłę, wbrew ich woli.

Nie należy narzekać

Ten inteligencki prometeizm kończył się w spektaklu Jerzego Jarockiego klęską. Aktor zapytany, czy inteligenci są dziś już tylko „kwiatkiem do kożucha", wspomina list Zbigniewa Herberta wywieszony w warszawskiej Akademii Teatralnej.

– To odezwa do młodych artystów, zacytuję ją nie dosłownie: „Przyjaciele, jesteśmy małą garstką, bez której wielka ludzkość mogłaby się świetnie obyć. I co gorsza, uzurpujemy sobie prawo do wzniecania niepokoju". Mam wrażenie, że prześwietna ludzkość daje coraz częściej znak, że mogłaby się bez nas obyć.

A jednak trzeba robić swoje, dodaje aktor. Co to znaczy? Podnosić poprzeczkę, wyznaczać standardy!

– Narzekanie na komercję, reklamę, seriale to powtarzanie banałów – tłumaczy. – Obrażanie się na rzeczywistość nie ma sensu. Ja sam nie mam powodów do narzekania. Już na trzecim roku studiów dyrektor Jan Englert dał mi do zrozumienia, że jest dla mnie miejsce w zespole Teatru Narodowego. Dostałem szansę, ważne role i nigdy nie przestanę za to dziękować.

Przygotowując się do premiery „Bezimiennego dzieła", jednocześnie brał udział w próbach „Kosmosu" Jerzego Jarockiego, gdzie zagrał Fuksa.

– To sztuka o rzeczywistości, która przekazuje nam wiele sprzecznych sygnałów, atakuje coraz większą liczbą bodźców. Żyjąc w stresie, gubimy się jeszcze bardziej. To prawda: nie ma lekko. Z autorytetami jest krucho. Ale w liście Herberta, który już cytowałem, jest napisane: „Nie bądźcie, na miłość boską, nowocześni, bądźcie rzetelni".

To właśnie zdanie może uznać za credo.

– Nie mając nic przeciwko nowoczesności! – zastrzega aktor, który z jednej strony ma w dorobku rewelacyjnego Gucia w „Ślubach panieńskich", jak i role w „Poduszycielu" i „Mroku", pokazujące współczesne oblicze zła w rodzinie.

– Chodzi o rzetelność! To jest atut Narodowego. Ma dobry zespół i świetną frekwencję: widzowie walą drzwiami i oknami. Pracują tu świetni reżyserzy – nie tylko z jedynie słusznej, nowej opcji. To daje szansę na to, co cenię sobie najbardziej w sztuce, czyli różnorodność, bo ona jest najbardziej twórcza.

Czerwona lampka

Warsztatową sprawność potwierdził, użyczając głosu bohaterom w kilkudziesięciu zagranicznych kreskówkach czy grając w Teatrze Polskiego Radia. Udział w serialu „Barwy szczęścia" ograniczył, żeby rozpocząć studia reżyserskie.

– Zapaliła mi się czerwona lampka – mówi. – Nie chciałem usłyszeć po dziesięciu latach, że widzowie kojarzą mnie tylko z jednym telewizyjnym bohaterem. A reżyseria ma mi pomóc w poszerzeniu horyzontów.

Marcin Hycnar nie ma konkretnych planów.

– Jestem jednak pewien, że bardziej od wielkich idei, polityki i problemów władzy będą mnie interesować relacje międzyludzkie – zapowiada. – Tylko mówiąc o nich, można trafić do widzów. To się sprawdza nawet w takich spektaklach jak „Tango". Artura przeraża rozpad rodziny. Świata nie zmienimy, ale w naszych domach może być szczęśliwiej.

Jacek Cieslak
Rzeczpospolita
17 marca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...