Alfabet polskiej opery: dziki koń w głosie

Rolando Villazón - koncert - Opera Leśna w Sopocie

W sopockiej Operze Leśnej zaśpiewa w tę sobotę Rolando Villazón. To pierwszy tak sławny artysta, wręcz idol milionów, który przyjedzie do Polski po wybuchu pandemii.

Na początku obecnego stulecia żywiołowy Meksykanin okrzyknięty został następcą Placida Dominga czy Luciano Pavarottiego. Pojawił się zresztą w odpowiednim momencie, gdy oni obaj zaczynali schodzić ze sceny, a świat potrzebował następcy. Opera nie może przecież istnieć bez tenorów. Są dla niej jak wykwintna przyprawa, dodają niepowtarzalnego smaku.

W życiu Rolanda Villazóna bywały jednak nie tylko oszałamiające sukcesy i entuzjazm tłumów, ale także tragedie. To on stał się bohaterem dramatycznego zdarzenia w nowojorskiej Metropolitan, gdy w 2009 roku nowa inscenizacja "Łucji z Lammermooru" była ozdobą sezonu w tym teatrze. W roli tytułowej występowała Anna Netrebko świeżo powróciwszy na scenę po urodzeniu dziecku. Z Rolando Villazónem tworzyli wówczas najsłynniejszą operową parę.

I oto w pewien styczniowy wieczór, kilka dni przed zaplanowaną transmisją spektaklu do kin na całym świecie, w finale drugiego aktu głos odmówił Villazónowi posłuszeństwa. Orkiestra przestała grać, on odchrząknął i z trudem znów zaczął śpiewać. Dotrwał do finału, ale nie było mowy, by mógł brać udział w transmisji. Zastąpił go Piotr Beczała, który akurat występował w Nowym Jorku i zdecydował się na ten dodatkowy obowiązek.

W kolejnych spektaklach Rolando Villazón się nie pojawił, konieczna okazała się operacja usunięcia guzków ze strun głosowych i rekonwalescencja. Od kilku lat miewał zresztą problemy z głosem, ale wydawało mu się, że to tylko chwilowe niedyspozycje. Nie mógł zresztą opędzić się od zaproszeń i od fanów, którzy domagali się, by śpiewał nieustannie.

Karierę zrobił błyskawiczną, gdy po zdobyciu w 1999 roku nagrody na konkursowych Operaliach organizowanych przez Placida Dominga pojawił się w Europie. Już rok później zaśpiewał w "Traviacie" w paryskiej Opera Bastille i zyskał znakomite recenzje. Miał wtedy 28 lat.

Pięć lat później w tym samym gmachu na jego koncercie publiczność niemal płakała ze wzruszenia, zmuszając go do wielu bisów, a on nie dawał się zbytnio prosić śpiewając kolejne arie. W tamtym okresie bywałem świadkiem entuzjazmu, jaki wzbudzał Rolando Villazón. Po przedstawieniu "Romea i Julii" Gounoda w wiedeńskiej Staatsoper, gdzie z Anną Netrebko wcielili się w bohaterów szekspirowskiej opowieści, owacje trwały ponad kwadrans. Jeszcze goręcej przyjęto ich w "Traviacie" na festiwalu w Salzburgu, ale też spektakl kipiał emocjami, jakie nieczęsto płyną z operowej sceny.

Rolando Villazón nie zagłębiał się w charaktery kreowanych postaci, instynktownie czując że najważniejsza dla nich jest miłość. I o niej śpiewał. Jego interpretacje miały zawsze aż nadto ekspresji, a prasa pisała o meksykańskiej gorączce, jaką wywołuje na widowni.

– W moim głosie jest dziki koń – mówił dziennikarzom w Salzburgu po "Traviacie". Znawcy tajników techniki wokalnej nie kryli wszakże obaw. Ktoś, kto śpiewa z taką ekspresją jak on, szybko zaczyna mieć problemy z głosem. Wcześniej doświadczył tego choćby José Carreras.

Te rzeczywiście pojawiły się szybko, Rolando Villlazón zaczął robić kolejne przerwy na odpoczynek. Nie on pierwszy jednak doświadczył takich problemów. Historia zna przypadki wielu karier przedwcześnie zakończonych wokalnych karier.

Legendarny Mario Lanza zagrawszy w filmie króla tenorów – Enrica Carusa, dzięki czemu jego nagrania brylowały w USA na listach przebojów "Billboardu", nie udźwignął ciężaru sławy. Rozpił się i zmarł w wieku 38 lat. Największa primadonna XX wieku Maria Callas zeszła ze sceny mając zaledwie 42 lata i choć od jej śmierci minęły już ponad cztery dekady nie milkną dyskusje, co było powodem problemów z głosem – drakońska dieta odchudzająca (zrzuciła ponad czterdzieści kilogramów) czy nieustanne dążenie do perfekcji powodujące blokadę psychiczną.

Rolando Villazón pokonał kryzys i wrócił bogatszy o zdobyte w czasie choroby doświadczenia. – Kiedy pojawiły się problemy ze zdrowiem, nie wiedziałem, czy będę mógł w ogóle śpiewać – komentował w jednym z wywiadów. – To był jednak okres dla mnie bardzo korzystny. Wcześniej zachowywałem się jak dziecko. Chciałem mieć wszystko, zwłaszcza sukces i przyjemność. Teraz mój głos potrzebuje więcej spokoju. Musiałem też zmienić technikę śpiewu i tak odkryłem Mozarta. Tymczasem od tenora publiczność oczekuje przede wszystkim wysokich dźwięków. Gdy zaczynałem naukę w Meksyku, sam marzyłem przede wszystkim o zaśpiewaniu arii Radamesa z "Aidy".

Mozart zajmuje teraz szczególne miejsce w jego repertuarze, czego przykładem album "Mozartissimo" wydany w tym roku. – Całkowicie przebudowałem technikę, w czym niezwykle pomocny okazał się ten kompozytor – twierdzi. – W jego muzyce nie ma miejsca na błędy, dla śpiewaka jest jak test z papierkiem lakmusowym.

Po chorobie głos mu się zmienił, co nie oznacza, że meksykański artysta śpiewa gorzej niż dawniej. Najlepiej to scharakteryzował jeden z recenzentów jego ubiegłorocznego recitalu w Paryżu: "Ten głos nie jest taki jak wcześniej, nie ma tego wolumenu czy barwy. Ale występ Rolando Villazóna to coś więcej niż głos, który pozostał jednak świetny. Interpretacje są nadal wspaniałe. Obcujemy z niezwykle rzadką sztuką, gdy w każdym utworze objawia się osobowość śpiewaka, a my odnajdujemy w nich jego doświadczenie, wiedzę i prawdziwe emocje".

Nadmiar energii, który wcześniej rozsadzał go na scenie, wykorzystuje w inny sposób. Coraz częściej reżyseruje, ostatnią realizacją przed pandemią był "Napój miłosny" Donizettiego w Lipsku, przeniesiony do studia w Hollywood, gdzie kręcony jest film o dzikim Zachodzie. Rola Nemorina w tej operze była jedną z jego popisowych kreacji, teraz zastąpił go młody, bardzo zdolny polski tenor Piotr Buszewski.

Napisał też dwie powieści (trzecia ma ukazać się niebawem), od lat prowadzi aktywną działalność charytatywną. W stroju klowna i z czerwonym nosem odwiedza dziecięce szpitale czy obozy dla uchodźców. – Przed laty sam byłem jak uchodźca, kiedy przyjechałem do Europy, początkowo nikt mnie tu nie chciał. Zostałem zatrzymany przez policję w Monachium jako podejrzany, bo nie miałem pozwolenia na pracę – wspominał kiedyś.

W Operze Leśnej w Sopocie Rolando Villazón będzie oczywiście śpiewał. Wybrał włoskie pieśni Verdiego i Curtisa, fragmenty hiszpańskich zarzueli i słynnych musicali m. in. "West Side Story" Bernsteina. Towarzyszyć mu będzie pochodząca z RPA Pumeza Matshikiza, a Polską Filharmonię Kameralną poprowadzi Wojciech Rajski.

Jacek Marczyński
Onet Kultura
3 sierpnia 2020

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia