AmaDeusz HD albo akademia w 3D

"Amadeusz" - reż. Paweł Szkotak - Teatr Polski w Poznaniu

Powstawanie Requiem d-moll Mozarta do jego śmierci otoczone było mroczną tajemnicą. To wspaniałe dzieło, otoczone legendą tworzenia na zamówienie, początkowo nie miało nawet określonej ramowej koncepcji. Jego ostatnie nuty postawione ręką geniusza z Salzburga przypadają na 8 takt partii wokalnych Lacrimosa i jej dźwięki zamykają finałową scenę Amadeusza w reżyserii Pawła Szkotaka w Teatrze Polskim w Poznaniu

Obraz piękny, przyprawił widzów o dreszcz, smutek i poruszył bardzo, gdy chór w finale ze świecami w dłoniach żegnał Mozarta. Jednakże wcześniej zobaczyliśmy szereg scen, do których niełatwo było znaleźć wspólny teatralny klucz. Scen na przemian monumentalnych muzycznie i skromnych teatralnie. Czyżby w tej opozycji leżała jednocześnie siła i słabość przedstawienia?

Mam wrażenie, że kluczem do zrozumienia koncepcji reżyserskiej Pawła Szkotaka w inscenizacji dramatu Petera Shaffera jest czysta idea powstania samego spektaklu. Amadeusz był prezentem na 100 lecie Teatru Wielkiego – poznańskiej sceny operowej, tworem pierwotnie jednorazowym i pomysłem wielce obiecującym. Oto na niewielkiej scenie Teatru Polskiego postanowiono zmieścić aktorów i solistów pomiędzy czterdziestoosobowym chórem i muzykami w dawno nieużywanym orkiestronie. Słowem – powstało teatralne 3D. Projekt poczyniony dla próby czytanej sprzed kilku miesięcy już wówczas widzowie i recenzenci postrzegali jako „kompletną wersję sceniczną”. Zarówno reżyser, jak i odpowiedzialna za stronę muzyczną przedsięwzięcia Agnieszka Nagórka podkreślali wtedy, że za wszelką cenę chcieliby uniknąć skojarzeń z „akademią” na cześć Mozarta, w której na przemian prezentuje się tekst dramatu i utwory kompozytora. Niestety  pierwsza części spektaklu wyszła zupełnie odwrotnie.

Już od pierwszych scen przedstawienia mamy tego sygnały: skromna scenografia, kilka kanap i foteli, pod nimi dywan. Nie dają one zbyt wielu możliwości ruchu aktorom, którzy to zasiadają wygłaszając swe kwestie, to wychodzą – słowem przez godzinę w obrazie sceny nie zmienia się wiele poza wnoszonymi kandelabrami. Podejrzewam, że tak skromną scenografią reżyser próbował uniknąć rozkojarzenia widza, o co łatwo, gdy w tyle sceny umiejscowiony został duży chór, a z lóż widać także orkiestrę w fosie. Chórzyści jednak tak samo pozostają stateczni, teatralnie pełniąc tylko (a szkoda, że tylko) rolę powstającego tłumu podczas wejść cesarza Józefa II. Ten jednostajny i nużący rytm jest swoistym preludium do wtargnięcia na scenę Wolfganga Amadeusza. Zanim kolorowy i roześmiany Mozart pojawi się w dwudziestej minucie przedstawienia poznamy Antonio Salieriego w dwóch osobach. Dla potrzeb scenicznych reżyser zaadaptował tekst dublując jego postać w młodego (Michał Kaleta) i starego Salieriego (Wojciech Kalwat). Ten ostatni swą historię opowiada z inwalidzkiego fotela, dostojne i znów statecznie, w roli mistrza ceremonii. Chce być tylko wysłuchany i nie zamierza tłumaczyć się ze swego życia. Tymczasem młody Salieri czasami wyrywa mu kwestie, jest agresywny i cyniczny, dzięki czemu możemy lepiej zrozumieć złożoność postaci zapomnianego kompozytora. Dualizm duszy i chorobliwą zazdrość. Przyznam, że to ciekawe rozwiązanie reżysera pozwoliło silnie podkreślić wręcz „mordercze” motywy działania Antonio Salieriego.

Nadwornemu kompozytorowi i ulubieńcowi władcy runie bezpieczny świat, gdy na jego drodze stanie Mozart. Salieri nigdy nie stworzy tak genialnych ciągów nut, o Salierim nikt nie będzie pamiętał i on o tym wie. Tymczasem jest wielki, ma władzę, dostęp do sponsorów, cesarza i dyrektora opery. Z nich stworzy narzędzie do pozbycia się Mozarta. Popis aktorski Michała Kalety, znakomitego aktora w jednej ze swych najlepszych ról. Kaleta trzyma spektakl w ryzach  i przyciska w drugiej części pedał gazu dając mu wreszcie teatralną werwę; jest w jego roli precyzja w konstruowaniu scen z drobnych szczegółów, jest także specyficzny, również mu właściwy drwiący humor.

Można w spektaklu wymienić kilka scen, które zostały przez reżysera rozwiązane znakomicie. Choćby tę, gdy młody Salieri, oczekując Konstancji „gra w klasy” - jakby typując czy piękna żona Mozarta zdecyduje się na intymny kontrakt z nadwornym kompozytorem. Każde wpłynięcie na scenę duetu Venticellich (rewelacyjni Piotr B. Dąbrowski i Paweł Siwiak), dodaje spektaklowi wreszcie więcej teatralnego sznytu i pozwala zapomnieć o akcentach okolicznościowej akademii na cześć… Przede wszystkim jednak na długo pozostaną widzom w pamięci sceny przypisane roli tytułowej – wykreowanej z ogromną ekspresją przez Łukasza Chrzuszcza. Jego nieprzystosowany, bezkompromisowy i wulgarny Mozart przeraża idiotycznym śmiechem, czaruje pasją oraz kolorami peruk i strojów, które z czasem zbledną. Mozart Chrzruszcza z drażniącą nonszalancją kompletnie nie zważa na dworskie układy i nie chce dostosować swego geniuszu do panujących w Wiedniu konwenansów. Trudno go polubić, tak bardzo nie pasuje do towarzystwa siad – powstań, jak mocno irytuje habsburski dwór. Jak każdy nadpobudliwy oryginał - dziś powiedzielibyśmy z syndromem ADHD. Jednak trudno oderwać od niego wzrok, gdy z pasją dyryguje swymi dziełami, czy znika w kanale orkiestry, by na powrót wdrapać się na scenę. Odpłynął w szale twórczym, ale musi wrócić na ziemię. Tu czekają kontrakty, zobowiązania wobec cesarza, tu wreszcie darzy go miłością ciężarna Konstancja. Ona towarzyszyć będzie Mozartowi aż do tragicznego końca. W tej roli świetna i pięknie współczesna Katarzyna Dałek. Kolejna wielka rola, bo siłą Amadeusza jest aktorstwo właśnie.

I oto reasumując okazuje się, że oryginalność poznańskiej inscenizacji dramatu Shaffera nie polega na wybitnych pomysłach reżyserskich i wrażliwości plastycznej Pawła Szkotaka. Jego siłą jest wspaniałe aktorstwo, słabością skąpość scenografii i zbyt klasyczne (poza kilkoma wspomnianymi wcześniej scenami) opowiedzenie znanej doskonale historii, choćby z filmu Formana. Jednak to wszystko już było, czym więc różni się najnowszy spektakl Teatru Polskiego od poprzednich inscenizacji? Tym, o czym wspomniałem na początku – samą ideą połączenia jakże dalekich wydawałoby się narracji: dramatycznej i muzycznej. Scaleniem talentu aktorów Polskiego z muzyką Amadeusza i śpiewem solistów Teatru Wielkiego. I to się udało. Muzyka na żywo w niewielkim wnętrzu Teatru Polskiego brzmi wspaniale, widownia straciła wprawdzie trzy rzędy foteli na rzecz miejsca dla orkiestry, zyskała jednak całkowicie nowy wymiar akustycznych doświadczeń. Arie wykonywane w spektaklu przez solistów opery nie są oderwane od jego treści, brzmią cudownie i prawdziwie.

Godnym zauważenia jest także to, iż również aktorzy dramatyczni odważyli się zaśpiewać z orkiestrą i wyszło im to całkiem zgrabnie. Paweł Szkotak pomysłem na Amadeusza odkrył nowy twór opero-teatru i technicznie wyposażył swój wynalazek wspaniale. Ale jednocześnie nie znalazł bezpiecznej równoważni pomiędzy stroną muzyczną a dramatyczną. Przez to też niezbyt klarownie pokazał powiązania genialnego twórcy z jego własnym talentem, epoką i finansowymi zależnościami. Dziś sponsorami artystów są często wszechwładni politycy miejscy i wojewódzcy lub potężni szefowie koncernów medialnych. Oni zastąpili cesarzy i mecenat arystokracji. Wielka sztuka obroni się upływem czasu, jednak by wypłynąć tu i teraz, szybko potrzebuje równie wielkich funduszy. Dyrektor Teatru Polskiego je zdobył i za to widzowie Amadeusza będą mu zapewne mimo wszystko długo wdzięczni.

Arkadiusz Stern
Teatr dla Was
9 marca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia