Amury

"Wujek.81. Czarna ballada" - reż. Robert Talarczyk - Teatr Śląski w Katowicach

Wystarczy szmaterlok i gruba, a ślonsko publika „bierze" ino mig. Najlepiej w grudniu, w okolicy Świąt i Wujka. Ale nowy spektakl Talarczyka to więcej niż grosspaket z Efu. Gorol-kosmopolita też znajdzie w nim cosik dla siebie. Śnieg z roztańczonych rąk, „Dach. 02" Miuosha, żarty nie-na-miejscu, świetną Barbarę z opery w Bytomiu, a może nawet własne alter ego.

Szczęśliwie, „Czarna ballada" to splot mikro-opowieści. Szczęśliwie, bo „Wujek.81.Czarna ballada" pachnie patosem, meta-narracją i walką wręcz, co – według niektórych – jest szkołą charakteru i kuźnią bohaterów. Reżyser, choć gra na wysokim C, to, mimo wszystko, spuszcza z tonu. Jak w „Piosence o końcu świata", tuż nad przepaścią u Talarczyka trwają w najlepsze klachy w salonie fryzjerskim (Ewa Leśniak i jej czarna wołga – bezcenne), na zmianę z próbami nieogarniętej orkiestry górniczej (niesztampowy Dopierała w sztampowej roli narcyza-flecisty), przeplatane (a raczej: przepalane) lekturą świerszczyków i rytuałem braterstwa krwi na dachu wieżowca (ogromne brawa i słowa uznania dla młodziutkich aktorów za brawurowe kreacje). Kolejne, równoległe sploty to, oczywista, ślonsko familijo Dariusza Chojnackiego i Dariusz Chojnacki – opowieść sama w sobie. Kto choć raz miał okazję widzieć go na scenie, wie o czym 'mówię'.

W sumie powstaje ciekawy efekt – patchwork ciał, głosów i dźwięków, a każdy z innej parafii. Do tego wątki biegną jak w sztafecie. Zawrotne tempo zmian i nawrotów wywołuje feerię barw. Tracimy poczucie czasu. Ponad dwugodzinny spektakl kurczy się do niespełna 20 minut. W „Czarnej balladzie" jest coś z rewii – Godzilla, Persil, Perfect i Czterej Jeźdźcy Apokalipsy wśród monstrualnych palm (palma św. Barbary razy dziesięć do potęgi n-tej) pojawiają się znienacka i równie nagle znikają ze sceny. Nie wiem jak, ale Talarczykowi udaje się jeszcze przemycić rodzimy protest song, a nam nie pogubić w gąszczu historii. Anna Kadulska mruga do nas okiem Ostrowskiej, ale zamiast szklanej pogody zapowiada „Śmierć jak kromkę chleba". Czyżby Talarczyk stracił czujność i wyłożył się w końcu na wysokim C. Nic z tych rzeczy, choć minorowy ton nas już nie opuści – Kadulska, niczym Midas, zamieni ten chleb w złoto – bezsens i manipulacje. W „Czarnej balladzie" jest i coś z przesłuchania. Postaci kobiece w scenach zbiorowych to zwielokrotnione Krystyny Jandy, odrealnione snopami białego światła (jasnej strony mocy?), których nie szczędzi im realizator, a ogniskuje Barbara Lubos – rycerka Jedi na miarę czasu.

A pomiędzy rewią i przesłuchaniem: spoiwo i sól spektaklu. Oczywista, Miuosh i jego narracja. Co ciekawe, podczas gdy kabaret i skansen Talarczyka dystansuje nas jeszcze bardziej od grudnia 81, „Dach.02" i pozostałe ballady w ustach katowickiego rapera (rocznik 86) skracają odległość. Bez kostiumu z epoki, w swoim imieniu, Miuosh buduje bliskość w dystansie – przepuszcza grudzień przez własny filtr, dźwięki i słowa. Najsilniej uobecnia się to w duecie z Joanną Kściuczyk-Jędrusik – Barbórką na rowerze (o mocy większej niż zmotoryzowana Balladyna). Farba z nas schodzi, a rdza nas zżera, „śpiewają". Taka kolej rzeczy, czasu natura. Nieprawda. Na przekór temu, co słyszymy ze sceny, zaczynamy pamiętać. A nawet więcej. Ta kompozycja i wykonanie to majstersztyk. Jest ciągle grudzień. Jakub Lewandowski też ma w tym udział, i to niemniejszy. W choreografii do „Czarnej ballady" – której należałoby poświęcić osobny tekst – powtarza się pewna sekwencja, jakby wyjęta z „Goździków" Piny Bausch. Mniejsza o tytuł, choć kwiatowa aluzja wśród elektronicznych zegarków i mokasynów (brawa dla scenografa za dbałość o detal) nasuwa się sama (tym bardziej, mniejsza o tytuł). W jednej ze scen w spektaklu Bausch, tancerze pokazują po kolei pory roku – dla każdej z nich zarezerwowany jest inny, ustalony gest. Wiosna – to wschodzące źdźbła, lato – wybujała trawa, jesień – spadające liście, zima – rozdygotane ramiona. I to samo od nowa. Kolejny identyczny przemarsz pór roku. Lewandowski zaburza tę cykliczność. W „Czarnej balladzie" jest tylko jedna pora roku – aktorzy najpierw pocierają dłonie (z zimna?), a potem opuszkami palców pokazują jak prószy śnieg. Już od zawsze. Na zawsze?

Ale humor nikogo nie opuści. Idą święta. Amury rzucili na sklep, bo karpi w tym roku nie będzie, tłumaczy jeden z muzyków. „A mury..." nuci flecista Erich – na balkonie salwy śmiechu. Za mną ktoś płacze. Obok – wyjaśnia. Tak grudzień krąży tam i z powrotem między napiętym do granic spektaklem, a prawdziwym, jednostkowym tu i teraz. Porusza, może nawet wyzwala.

Monika Gorzelak
Dziennik Teatralny Katowice
19 grudnia 2016
Portrety
Robert Talarczyk

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia