Ani słowa o grypie

"Dżuma" - reż: Marta Ogrodzińska - Teatr Polski w Warszawie

Naprawdę. "Dżuma" Camusa wystawiona przez Martę Ogrodzińską na Scenie Kameralnej warszawskiego Teatru Polskiego jak ognia unika doraźnych skojarzeń. Jest próbą opowiedzenia serio o zarazie, która trawi ludzkie serca.

Spektakl Ogrodzińskiej kończy pokaźny set na inaugurację nowej sceny Polskiego. Trzy spektakle w trzy tygodnie to bilans imponujący. Do tego zestaw, by tak rzec, przekrojowy - coś z klasyki dramatu ("Szewcy" Witkacego w inscenizacji Macieja Prusa), dramaturgii współczesnej ("Kraina kłamczuchów" Macieja Wojtyszki w reżyserii autora), a teraz powieściowa klasyka XX stulecia. Tyle tylko, że szlachetne intencje i ambitne zamierzenia nie przekładały się na efekty. "Szewcy" już dziś wydają się mocnym kandydatem do tytułu katastrofy sezonu, "Kraina kłamczuchów" zaś - w takim właśnie scenicznym kształcie - jest tylko nikomu niepotrzebną teatralną konfekcją. Na tym tle "Dżuma" Ogrodzińskiej, choć to przedstawienie zaledwie poprawne, wygląda nad wyraz okazale. Obawiałem się tego spektaklu, bo poprzednie doświadczenia z pracami tej artystki nie nastrajały optymistycznie. Pamiętam choćby jej nieudaną próbę uwspółcześnienia "Moralności pani Dulskiej" - inscenizację poronioną już na poziomie autorskiego zamysłu. Tymczasem adaptując arcydzieło Alberta Camusa, Marta Ogrodzińską postawiła na powściągliwość. I - rzecz jasna - wygrała. 

W jej przedstawieniu próżno szukać rozległej perspektywy ogarniętego zarazą miasta. Nie ma też sensu oczekiwać spektakularnych efektów, bo ta "Dżuma" chce oddziaływać na widza w całkiem inny sposób. Jest opowieścią ściszoną, która punktowe światło kieruje choćby na chwilę na każdego z 10 bohaterów wyjętych z kart powieści francuskiego egzystencjalisty. Ogrodzińską wraz z autorkami scenografii Dianą Marszałek i Julią Skrzynecką daje każdemu z nich po małym kawałku sceny. Na każdym z nich ma się zmieścić ograniczony do ekstremalnego minimum świat pokaleczonych ludzi. Nie pamiętają przeszłości, nie mają przed sobą żadnego jutra. Koniec epidemii nie przyniesie im ulgi. Gorączka niszczy serca i dusze, spustoszenie ciał jest tylko tego pochodną. W skromnym spektaklu w Polskim ujmuje mnie decyzja, by "Dżumę" opowiadać wprost, od początku do końca w tonie absolutnie serio. Nie ma więc żadnych podpórek, niczego, co odwracałoby uwagę od ludzi i wypowiadanych przez nich słów. Zaskakująco dobrze radzą z tym sobie aktorzy, zwykle kwalifikowani do drugiego szeregu artystów z ulicy Karasia. Nie mam do nich uwag, ale na pierwszy plan wysuwają się Anna Nehrebecka i Dominik Łoś. Nie przypominam sobie, kiedy ostatni raz widziałem Nehrebecka na scenie. Tu pojawia się w maleńkiej roli matki doktora Rieux. Najistotniejsze w niej jest milczące trwanie, a Nehrebecka zawiera w nim jeszcze ciepło i ból. Przyjemnością jest samo patrzenie na aktorkę. Takie twarze zbyt rzadko widzi się dzisiaj w teatrze. Dominik Łoś gra doktora Rieux, akcentując jego niezłomną twardość, przekonanie, że da się naprawić świat nie do naprawienia. Rola skończona, stonowana, pozbawiona fajerwerków, więc może nieefektowna. Jakoś znacząca dla spektaklu Ogrodzińskiej, bo taka jak on. Uczciwa i poważna. Jak dla mnie to całkiem sporo. Zatem sukces? Ktoś powie, że solenna nuda, teatr wczorajszy, do szybkiego zapomnienia. Nie przeceniając "Dżumy" Marty Ogrodzińskiej, myślę o niej z szacunkiem. Brakuje nam ostatnio teatru serio, który bez ogródek wykłada imponderabilia. A świńska grypa i wirus A/H1N1? Przynajmniej ze sceny nikt nie musi nam o tym opowiadać.

Jacek Wakar
Dziennik Gazeta Prawna
9 grudnia 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia