Anonimowy Lucky Luke

rozmowa z Grzegorzem Przybyłem

Moim rozmówcą jest Grzegorz Przybył - aktor Teatru im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Laureat wielu nagród. Gra w filmach, serialach, pracuje w radiu. Niebawem ukaże się serial "Naznaczony" z jego udziałem. Dubbing to jego drugi zawód. Użyczył głosu wielu postaciom rysunkowym. W rozmowie opowiada o kulisach swojej pracy.

Beata Maro: Jak został Pan Lucky Luke\'iem?

Grzegorz Przybył: Zaczęło się od tego, że kolega, z którym już od paru lat czytałem reklamy wpadł na pomysł zorganizowania studia bajek. Nagraliśmy więc demo naszych głosów. I chyba z tego dema dostałem tę rolę. Wiesz, nawet dobrze nie pamiętam, bo to było dość dawno. Ostatnio miałem takie śmieszne zdarzenie związane z Lucky Lukiem. Na portalu nasza - klasa jakiś gość, cholera, nie wiem spod Torunia chyba, napisał „Lucky Luke rządzi” i „proszę o dopisanie mnie do listy znajomych”. Nie wiem, nie znam gościa...

Beata Maro: Przyjął go Pan do znajomych?

Grzegorz Przybył: Jeszcze nie (śmiech). Wśród wielu postaci jakie nagrałem do różnych bajek mam jedną ulubioną. To jest kruk z bajki „Wunschpunsch”. Utrudniłem sobie nieco zadanie, co spodobało się realizatorowi. Oryginalnie aktor podkładający głos po angielsku mówił normalnie, a ja mówię „przecież to jest kruk. On musi mówić jak kruk”. Patrzą na mnie i mówią „no jak kruk musi mówić jak kruk?” A ja - on ma dziób! I jak zacząłem mówić przez dziób, to miałem problemy, bo nie wszystko potrafiłem wymówić. Bo wiesz, przez dziób to można mieć problemy. Ale ogólnie bardzo sympatyczna rola. Czasem przypomina mi się jak walczyliśmy z naszymi głosami podczas nagrania. Ktoś miał chrypkę, ktoś katar. Trzeba było sobie z tym radzić.

Beata Maro: No tak, to trudne mówić przez dziób i w dodatku z chrypką.

Grzegorz Przybył: Tak, ale miałem też takie postaci, gdzie chrypę musiałem udawać. Nagrywaliśmy kiedyś taką bajkę… to było dawno, to znaczy może nie „przed wojną”, ale to była jedna z pierwszych bajek. „Pingwinek Pekola”. Byłem dziadkiem pingwinka Pekoli, strażakiem, taką małpką i krokodylem. Kiedyś w jednym odcinku wszystkie 4 postaci występowały jednocześnie. Musiałem dialogować sam ze sobą. Super zabawa!

Beata Maro: Czyli traktuje Pan te postaci jak osobne role.

Grzegorz Przybył: Tak, dokładnie. To jest taki rodzaj.. Jakby to powiedzieć… roli rysunkowej. Inspirację czerpię z rysunku. Patrzę na tę małpkę, patrzę jak ona się porusza, przecież ona niekoniecznie musi być wesoła, może być też ospała. Ta akurat wywracała takie obertasy, że hej. W tej bajce działy się różne ciekawe rzeczy. To też była fajna zabawa.

Beata Maro: To jest jakby już stworzona postać, a Pan musi się dostosować. 

Grzegorz Przybył: No właśnie, masz rację. Wiesz, oglądamy zawsze pierwsze odcinki jak zaczynamy nowy serial. Siedzimy, patrzymy i słuchamy oryginału. Oczywiście chcemy też coś dać z siebie tej postaci. Kombinuje się, żeby to zrobić po swojemu. A jak wychodzi coś inaczej, to jest zabawa i satysfakcja.

Beata Maro: A czy Pana głos jest rozpoznawany przez dzieci i utożsamiany z postaciami, którym użycza Pan głosu?

Grzegorz Przybył: Nie, przecież muszę go zmieniać do każdej postaci i raczej mówić takim głosem, jakiego na co dzień nie używam. Najnaturalniej mówię w „Odlotowych Agentkach” jako Jerry. Chociaż to też nie jest do końca mój naturalny głos. „Agentki” są znane i większość ludzi generalnie wie, co to za serial. Jak ktoś mnie przedstawia dzieciakom, że to jest Jerry, to one mówią „jak to Jerry…” i ja wtedy mówię jedną kwestię i one wtedy „ahaaa Jerry”.

Beata Maro: A lubi Pan oglądać bajki?

Grzegorz Przybył: Lubię oglądać, bardzo lubię. Te ze swoim udziałem również. Moje córki, chociaż są już starsze, też bardzo lubią oglądać. „Agentki” lecą u nas bardzo często. Ja jestem trochę, jak niektórzy mówią „zboczony” (śmiech), bo również słucham reklam. Nie tych swoich, chociaż tych też lubię czasem posłuchać. Lubię słuchać innych reklam, to daje mi skalę porównawczą do tego, jak ja wykonuję swoją pracę, którą chciałbym wykonywać jak najlepiej. 

Beata Maro: A wystąpiłby Pan w reklamie?

Grzegorz Przybył: To jest złożona kwestia. Zależy jaka reklama, zależy za jakie pieniądze, bo to jest też istotne. Generalnie nie. I dziwię się czasem niektórym moim kolegom i mówię im to prosto w oczy, że za takie pieniądze pokazują swoja twarz. Jest pewien próg pokazania siebie w reklamie. Ja jestem aktorem i reklama to jest coś, do czego do końca nie jestem przekonany. Generalnie nie wziąłem udziału w reklamie do tej pory i to nawet nie o pieniądze chodzi, tylko po prostu mnie nie interesuje pokazywanie siebie w czymś takim. Dużo pracuje głosem w reklamach, ale to jest tylko mój głos. 

Beata Maro: Zagrał Pan jedną z głównych ról w dramacie Lecha Majewskiego „Szklane Usta”. Jest to film całkowicie pozbawiony dialogów. Musiał Pan zagrać nie wypowiadając ani jednego słowa, czyli coś wręcz przeciwnego do pracy przy dubbingu..

Grzegorz Przybył: Tak, potraktowałem tę rolę jak kolejne zawodowe doświadczenie. Wyjątkowość tego filmu polegała na tym, że nie mówiąc trzeba było być. To bardzo interesujące aktorskie zadanie. Np. w spektaklu „Sinobrody”, gdzie gramy z koleżanką dwie główne role, są też momenty, kiedy nie mówię nic, tylko jej słucham. Słuchać kogoś aktywnie, to jest niesamowicie ciekawa, ale i trudna rzecz. Zdarza się, że ten słuchający wcale nie słucha, tylko siedzi sobie bierni z boku. Takie zachowanie bardzo utrudnia pracę. Słuchać w ten sposób, żeby dialogować tym słuchanie z partnerem to jest to, o co tak naprawdę chodzi.

Beata Maro: A jaka jest atmosfera na planie takiego filmu?


Grzegorz Przybył: Lech Majewski nie pracuje typowo produkcyjnie, jak w normalnym filmie. Normalny film to duża ekipa, mnóstwo ludzi wokół. Oprócz reżysera, drugiego reżysera i kogoś jeszcze cały, jest cały sztab ludzi. Olbrzymia ilość. Majewski pracuje bardzo oszczędnie, również finansowo. Atmosfera u niego jest generalnie inna, niż przy normalnym filmie. Mieliśmy na przykład zdjęcia w krematorium i to krematorium było czynne na czas zdjęć. Tam palili zwłoki i my w tym czasie nagrywaliśmy. Mówiono nam „no dobra, ale my już nie możemy tego pieca tak bezczynnie trzymać, bo mamy tu klientów, żeby właśnie… no musimy mieć prochy do urny”.

Albo miałem też scenę z psem, owczarkiem niemieckim. O matko kochana… Z tym psem, to była taka sytuacja, że miałem jeść z jego miski. No i jadłem. Zresztą można to dokładnie zobaczyć na filmie. Jak było pierwsze ujęcie, to Lechu mówi tak: „ i on tu je, a Ty się tu rozbierasz, zdejmujesz krawat i warczysz na niego”. No dobra: aktor, reżyser, kamera, akcja. A ten pies stanął... pomyślałam masakra, przecież będzie atakował. To jest instynkt, ja się przecież dobierałem do jego miski. Że on mnie wtedy nie zaatakował, to był jakiś cud. Stwierdził chyba, że głupi jestem, albo może jakiś większy pies od niego. W każdym razie zestresowałem się przy tej scenie. Widziałem w jego oczach, że mógł skoczyć.  

Beata Maro: Jest Pan tuż po premierze spektaklu „Dwanaście Butelek” na Scenie kameralnej Teatru im. Stanisława Wyspiańskiego. Jest to spektakl, w którym oprócz umiejętności aktorskich, można podziwiać również Pana zdolności wokalne. Czy w związku z tym zdarza się, że w gronie rodziny, na rodzinnych uroczystościach jest Pan proszony np. o zaśpiewanie piosenki? Czy jako aktor, jest Pan traktowany wyjątkowo? 

Grzegorz Przybył: Nie… Generalnie unikam takich sytuacji. Staram się nie być aktorem prywatnie w domu. To jest tylko mój zawód. Raczej jestem człowiekiem normalnym. Tak mi się wydaje. Jak ktoś mnie zna, to może to potwierdzić, ale raczej oceniają, że jestem normalny. „Roboty” do domu staram się nie przynosić. To prawda, są takie zawodowe sprawy, które czasem skonsultuję z bratem, ale to są takie niepopisowe rzeczy. W „Dwunastu butelkach mam jeden monolog, który na rodzinnych imprezach można wykonywać spokojnie - „monolog Gajosa” o teściowej.

Beata Maro: Będzie go Pan wykonywał?

Grzegorz Przybył: Nie wiem. Jest bardzo zabawny i towarzystwu, które byłoby delikatnie na rauszu czy też nie, mógłby sprawić na pewno dużo radości. Można by go spokojnie wykonywać, ale ja raczej takich rzeczy nie robię. Dom jest domem, a praca jest pracą.

Beata Maro: Czy zdarza się, że po spektaklu przychodzą za kulisy widzowie?

Grzegorz Przybył: Zdarza się natomiast kiedyś było ich chyba więcej. Podobno w Chorzowie stoją tłumnie i czekają na autografy, a u nas zdarza się, ale nie za często. Kiedyś po spektaklu „Romeo i Julia” siedzimy sobie w kawiarni z Michałem Rolnickim, który gra Romea. Młody chłopak, znany z serialu. I z Moniką Buchowiec, która grała Julię - też znaną z seriali. Przychodzi młodzież i prosi o autografy. I tylko ich - mnie nie. Z jednej strony to jest fajnie, że oni nie wiedzą kim ja jestem. Że niby taki byłem inny na scenie w habicie, niż prywatnie. Ale tak naprawdę myślę, że to właśnie telewizja sprawia, że młodzi ludzie chcą autograf od kogoś kto gra w serialu, niż od kogoś ze sceny. No cóż, to przykre, ale tak już jest i chyba nic na to nie poradzimy. Zobaczymy czy coś się zmieni w tej kwestii po emisji mojego serialu, w którym gram.

Beata Maro: Dziękuję Panu bardzo za rozmowę. 

8 grudnia 2008r, „Bellmer Cafe” - kawiarnia przy Scenie Kameralnej Teatru im. S. Wyspiańskiego. 

*Beata Maro, studentka I roku Kulturoznawstwa. 

(Wywiad przygotowano jako pracę zaliczeniową z przedmiotu „Współczesne życie teatralne” w Wyższej Szkole Zarządzania Ochroną Pracy w Katowicach)

Beata Maro
Dla Dziennika Teatralnego
12 czerwca 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...