Anty-Borys

"Borys Godunow" - reż: Mariusz Treliński - Teatr Wielki - Opera Narodowa w Warszawie

Po premierowym przedstawieniu nowej inscenizacji arcydzieła Modesta Musorgskiego "Borys Godunow" (w pierwotnej autorskiej wersji z 1869 z) w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej - a była to, dodajmy, pierwsza premiera nowego sezonu TW, otwieranego właśnie przez nowo powołaną dyrekcję tej reprezentacyjnej instytucji - protestacyjne "buczenie" części widowni okazało się znacznie głośniejsze od wątłych oklasków.

Dlaczego tak się stało? Częściowej przynajmniej odpowiedzi dostarczają zawarte w obszernym drukowanym programie objaśnienia, gdzie m.in. czytamy: "W studiu telewizyjnym trwają przygotowania do programu z udziałem Borysa Godunowa, w którym ma się dokonać publiczny sąd nad władcą... Power game to wielkie show. Mimo że nas zabija, uwielbiamy je oglądać i w nim uczestniczyć. Uczestniczymy w nim wszyscy codziennie". 

Otóż nigdzie nie zostało dowiedzione, iż przychodzący do teatru widz, a zwłaszcza prawdziwy miłośnik opery, pragnie oglądać na scenie coś, w czym "uczestniczy codziennie", a nie woli na parę godzin przenieść się wyobraźnią do innej zupemie epoki i do innego środowiska, zgodnie z treścią wystawianego właśnie dzieła. Nie lubi też zapewne ów widz, by go traktowano infantylnie przyjmując, że dopiero gdy zobaczy dawnych bohaterów przyodzianych "po dzisiejszemu", zrozumie, że pewne sprawy i mechanizmy (w tym przypadku mechanizmy walM o władzę i zbrodnicze metody jej zdobywania), funkcjonujące w dawno minionej epoce, mogą być całkiem aktualne również w naszych czasach. Jeżeli zaś w treści dzieła tkwi jakaś mroczna tajemnica, to nie musi ona przecież być łopatologicznie wyłożona już na wstępie - jak skrytobójcze zamordowanie małoletniego carewicza Dymitra, o którym w oryginale opery jedynie się opowiada i to dopiero pod koniec dzieła, zaś w nowej inscenizacji TW dokonuje się ono na oczach widzów i to na tle spokojnej muzyki, zgoła do tego krwawego epizodu niepasującej. 

Poza tym na poprzedzającej premierę konferencji sporo mówiono o próbach zrozumienia i dotarcia do istoty rosyjskiej duszy. Jednakże już w samej zewnętrznej szacie spektaklu nic nie sugeruje klimatu jakiejkolwiek "rosyjskości". To, co obejrzeliśmy, mogło dziać się wszędzie, albo raczej... nigdzie. 

Brakowało tu osadzenia akcji w określonym czasie i miejscu (zdeterminowanych przecież przez treść dzieła) - jeśli nie liczyć ewentualnych skojarzeń postaci koronowanego Borysa z... Józefem Wissarionowiczem, a całej sceny koronacji z paradą na placu Czerwonym. Brakowało też w wielu scenach dramatycznego napięcia. Pełną skupienia atmosferę w celi spisującego tragiczne dzieje Rusi starego mnicha Pimena rozbijała kręcąca się koło niego grupa "spiskowców" z oślepiającymi widza latarkami, a "ożywiające" skromną nadgraniczną karczmę grono skąpo odzianych panienek nie pozwalało wyeksponować należycie wspaniałej, dynamicznej pieśni Warłama o zdobyciu Kazania. Dalej zaś opłakująca zmarłego narzeczonego carówna Ksenia ukazała się nam... w kostiumie kąpielowym, a podstępny kniaź Szujski przybył na audiencję do cara w stroju odpowiednim raczej na elegancki konkurs hippiczny. Z kolei Jurodiwy (czyli "obłąkany", a zarazem "nawiedzony" - postać charakterystyczna dla obyczajów dawnej Rusi i otaczana przez lud swoistym szacunkiem) przedstawiony został jako kalekie dziecko, co wyraźnie osłabiło jego rolę i wypowiadane ważkie kwestie zamiast je wzmacniać. Mały Fiodor zaś, syn Borysa, gdy umierający ojciec żegnał się z nim w przejmującym monologu, nie zwracał nań zgoła uwagi bawiąc się beztrosko w piaskownicy. Takich i podobnych "dziwności" można było w trakcie tego spektaklu dostrzec znacznie więcej... 

Chciałoby się powiedzieć, że (jak to już nieraz bywało) na szczęście sytuację ratowały muzyka i świetni - w znacznej części zagraniczni - wykonawcy. Ale niestety: nie wszyscy protagoniści potrafili stanąć na wysokości zadania (wspomniany kniaź Szujski wydawał się być w ogóle "bez głosu"), a kanadyjska dyrygentka nie dość sugestywnie panowała nad partyturą Musorgskiego, jak i nad orkiestrą, która też grała nie zawsze precyzyjnie, skutecznie za to zagłuszając śpiewaków. 

Trudno dojść, czemu poprowadzenia spektaklu nie podjął się nowy muzyczny dyrektor teatru - wybitny przecież i doświadczony operowy kapelmistrz. Tak zaś jak było - co starszym widzom pozostało jedynie wzdychać do czasów Semkowa i Krenza oraz do niezapomnianych kreacji Bernarda Ładysza w partii tytułowej i Michała Szopskiego jako kniazia Szujskiego. Wtedy entuzjazm widowni był całkiem jednomyślny i w pełni uzasadniony.

Józef Kanski
Trybuna
7 listopada 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...