Apokalipsa w Nowej Hucie

"Klątwa, odcinki z czasu beznadziei E02: Lekcja religii" - reż. Monika Strzępka - Teatr IMKA w Warszawie

Słyszy się w Mieście, że ta scena teraz do połowy zalana wodą, zastawiona workami z piaskiem, to obecnie ewidentnie centrum życia teatralnego Krakowa. Tam w sąsiedztwie Rynku co prawda niegdyś nobliwy Narodowy Stary Teatr, ale teraz jakiś archaicznie sformatowany, raczej miejsce sporów i awantur, niedaleko odeń Słowacki, też jakoś gdzieś ukryty, schowany, dziwnie cichy, tu, w Nowej Hucie w Teatrze Łaźnia Nowa dzieje się. Tłoczy do wejścia tłum widzów. Za chwilę drugi odcinek serialu teatralnego Klątwa. Odcinki z czasów beznadziei.

Na scenie: polityk, dziennikarka, prezydent, publicysta, żona publicysty-kochanka prezydenta, Żydówka, jej syn. I Jezus Chrystus, który przyszedł powtórnie na świat. Bo właśnie zaczął się Sąd. Rozpoczęła się ostateczna zagłada ludzkości. Przyszedł koniec świata.

Na sali sporo, tak jak w pierwszym odcinku, wybuchów śmiechu. Parsknięcia, rechotania, głośne fajerwerki, nawet oklaski po co bardziej udanej kwestii, ale z czasem, coraz mniej śmiechu. Coraz poważniej. Za dużo tych apeli do publiczności wypowiadanych wprost przez Jezusa. Coście zrobili ze swoją wiarą dziecięcą? Co stało się z Wami dawnymi? Czemuście tego Jezusa zamienili sobie w Dżizasa, zawsze uśmiechniętego, gotowego wybaczyć, nieść pomoc? Ile czasu zajmuje wam troska o wasze własne zadowolenie? Szczęście doczesne? Czemu ma być dobrze? Zawsze dobrze!

Jezus na scenie może zbyt jest okrutny, zbyt ostateczny, jak na nasze dzisiejsze rozumowanie. Może zbyt radykalny, trochę może nawet zezłoszczony na Vaticanum Secundum. Ale na scenę Teatru Łaźnia Nowa przyszedł. Bo jest koniec świata. Sąd, a nie wybaczenie.

Najnowsza produkcja duetu Strzępka drugi odcinek - w piątek 16 maja. Następny odcinek w czerwcu. Różnie się o nim mówi: thriller polityczny, horror. Dla mnie widowisko, w którym silne akcenty kabaretowe, nawet powiedzieć można w stylu kabaretu politycznego, mieszają się z wątkami i nutami, tonami - nie wiem jak to najlepiej nazwać - ale może moralitetowymi. Ten teatr chce zmienić nasze myślenie, niekoniecznie tylko dostarczyć rozrywki.

Ale jeżeli tak jest, byłem trochę poirytowany intelektualną nieporadnością tekstu z pierwszego odcinka. Może zbyt zmęczony jego publicystycznością. Oto jednego dnia wymierają wszyscy parlamentarzyści. Ocalony zostaje jeden - poseł o proweniencji lewicowej. Na scenie miota się ktoś taki kogo znamy jako Returna z powieści Bronisława Wildsteina - Dolina nicości - redaktor, o dosyć skomplikowanej przeszłości w PRL-u, wieczny medialny autorytet; prezydent Polski, którego kochanką jest żona owego redaktora; ktoś taki jak jakaś super może Monika Olejnik; wieczna, czyhająca na domy i parcele w centrum miasta Żydówka/wiedźma/wampirzyca. We wszystkie te postaci wcielają się w trakcie dramatycznych wydarzeń apokalipsy inne postaci: oto w osobę prezydenta wciela się mąż jego kochanki, ów redaktor z niesławną przeszłością, ale i aureolą autorytetu medialnego; jego kochanka zostaje użyta do tego, by wcielił się w nią agent WSI, świetnie mówiący po rosyjsku; w panią redaktor z TV wciela się pani poseł prof. Pawłowicz itp. Tworzy to dosyć komiczne, ale zarazem mocno przejmujące sytuacje.

Ale, jak się rzekło jest Klątwa jakimś rodzajem, nie boję się tego powiedzieć moralitetu, gdzie obecność publicystyki obyczajowej i politycznej, nie przeszkadza silnym akcentom metafizycznym. Moralnym. Nie wiem tylko, ile z tego, co na scenie się dzieje w tej warstwie dociera do widzów. Mam wrażenie, że nie podejrzewają oni autorskiego duetu Strzępka-Demirski o to, że chwilami może być aż tak tradycyjny. Tym bardziej, że autorzy cały czas dezawuują, ośmieszają, osuwają w śmieszność, śmiech, swoje - chwilami niezwykle ważne konstatacje. W pierwszym odcinku po sali powiało moralitetową grozą, kiedy padały proste i ostre pytania o to, że trzeba się rozliczyć ze swymi złymi czynami. Że nie będzie słodkiego wybaczenia krzywdy, ani nieuczciwości. Że będzie sąd.

W obliczu tej ostateczności, która wszak, tak mi się wydawało, starano się w teatrze o to, aby dotarła do widowni, gasł śmiech, zatrzymywał się kabaret, chociaż zarazem wciąż się odradzał, wracał, nie pozwalał długo trwać w widzach owym bolesnym myślom.

Woziło nas od skrajności do skrajności: od wstrząsu i poważnej refleksji, po głupawy śmiech.

W drugim odcinku, mam takie wrażenie, tamten ton nieco się zawieruszył, ale inne dojmujące, doskwierające rozmyślania się pojawiły: poważne pytanie o co, że co się kryje za tym, że zamieniliśmy nasze życie na festiwal przyjemności; że sobie skonstruowaliśmy jakiegoś bożka dogadzania sobie. Sceniczny Jezus pyta czemu życzymy sobie zdrowia i powodzenia? Może to błąd? Czemu nie życzymy sobie szczęścia? Które przecież niekoniecznie musi być tożsame z zasobnością finansową i dobrym zdrowiem! Ale - szczerze - nie wiem czemu tak się dzieje w tym spektaklu, że gdy tylko padają ze sceny jakieś mądre, poważne, wstrząsające świadomością widza słowa, zaraz zasłaniane są one dowcipasem, gestem, jakimś rodzajem unieważnienia.

Zastanawiam się, czemu ma służyć taka taktyka. Czy autorowie chcą przez to wykazać, że są "obiektywni", że jak już powiedzą coś poważnego, co można uznać za jakiś rodzaj krytyki nowoczesności, to zaraz muszą tę konstatację "osłabić", "walnięciem" w drugą stronę?

Są oboje bardzo spostrzegawczy, potrafią dostrzec to, co pod pozorem się ukrywa, ale potrafią też po prostu zwyczajnie nie mieć racji!

Faktycznie ucukierkowano jakoś nam Dżizasa; faktycznie zrobiliśmy sobie z życia wyścig za przyjemnościami, ale zarazem to, co proponują oni Jezusem nie jest! Jest tak samo jakąś Jego parodią. Jakimś konceptem! Jezus jest inny, chciałoby się im powiedzieć! I nie tylko dlatego nasze życie jakoś tak niebezpiecznie skręciło w stronę niekończących się obrzędów nad naszym ziemskim szczęściem, żeśmy zapomnieli Jego surowego oblicza, ale też dlatego, żeśmy wszystko co poważniejsze, cięższe, głębsze zastąpili po części i takim jak w ich spektaklu żartem, hecą, dowcipasem, lekkością!

Odczuwam pewną bliskość pomiędzy zaproponowanym przez nowohucki teatr widowiskiem a niedawno wyświetlanym w kinach filmem zespołu Goldberg/Rogen "To już jest koniec." Tam koniec świata naszedł grupkę hollywoodzkich młodocianych sybarytów, tu - ludzi mediów, władzy i pieniądza w Warszawie. W obu jednak przypadkach podobny jest język: groteska, żart, ironia, ale i ten głębszy jakiś, właściwie moralizujący wątek, w obu przypadkach jakoś zasłaniany, wstrzemięźliwy, jakby był czymś wstydliwym, ambarasującym.

Ironiczne moralizowanie? Moralizowanie immoralizujące? Immoralne napominanie do zmiany życie?

Da się tak?

Widziałam pierwszy odcinek, widziałem drugi. Na pewno, jak Bóg da, będę z taką samą chęcią i zaangażowaniem oglądał kolejne. Bo dawno żaden spektakl tak mną nie poruszył, tak mnie nie zaskoczył, tak nie pozwalał długo o sobie zapomnieć.

Krzysztof Koehler
www.wnas.pl
21 maja 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia