Arcydramat w arcywykonaniu

"Wesele" - reż. Marcin Liber - Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy

Sposób istnienia arcydzieł w kulturze zdaje się być nie do końca przez nas pojęty, a przez to predestynowany do zaskakiwania. Częstym kryterium podawanym podczas kwalifikacji danego utworu jako arcydzieła jest, skądinąd różnie rozumiana, uniwersalność, pewna formalno- treściowa adekwatność utworu dokonująca się na przestrzeni dziejów. Kryterium to można by rozszerzyć o niepodległą upływowi czasu zdolność konkretnego dzieła do prostego wzruszania, emocjonalnego oddziaływania na jego odbiorcę. Sztuka powinna przecież, nade wszystko, „się podobać”, niepokoić nasz zmysł estetyczny.

Arcydzielność „Wesela" Stanisława Wyspiańskiego stała się faktem już w dniu scenicznej prapremiery dramatu. Publiczność zgromadzona 16 marca 1901 roku w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego doznała niemal jednomyślnego wrażenia, że „tu oto wydarzyło się coś niezwykłego". Z perspektywy dzisiejszej, śmiało moglibyśmy dopowiedzieć: „kluczowego dla dalszych losów polskiej kultury". Niedługo po tym, jak „Wesele" ujrzało światło dzienne, sam Wyspiański okrzyknięty został „czwartym wieszczem", a na dowód tego, po jednym ze spektakli, wręczony został mu wieniec w kształcie znamiennego napisu: „44".

O wszystkim tym warto wspomnieć dlatego, abyśmy mogli wyraźnie uzmysłowić sobie, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na tych, którzy decydują się nadać kolejne życie sceniczne utworom tej rangi, co słynny dramat Wyspiańskiego. Zespół Teatru Polskiego w Bydgoszczy, na czele z Marcinem Liberem – reżyserem, sprostał zadaniu, jakim było zmierzenie się z „Weselem" w sposób celujący i zachwycający!

Utwór Wyspiańskiego, w reżyserii Marcina Libera, został subtelnie przetransponowany. Pewne treści oraz wypowiedzi bohaterów zinterpretowano w taki sposób, że współczesny widz z powodzeniem może odnieść je do aktualnie panującej w Polsce sytuacji społeczno-kulturalnej. Stanowi to z pewnością cenną wartość w stosunku do oryginalnego kształtu dramatu, zwłaszcza, że tekst utworu, choć nieco zmodyfikowany oraz przepleciony niewielkimi fragmentami innych tekstów, podany został w sposób bardzo zachowawczy. Tak oto widzowie zgromadzeni w bydgoskim teatrze obejrzeć mogli spektakl, którego głównymi tematami były: społeczne rozwarstwienia obecne w polskim narodzie, skłonność Polaków do uprawiania hucznych libacji alkoholowych, fanatyczne przywiązanie naszej nacji do symboli, brak tolerancji, a wręcz programowa niechęć wobec wszelkich przejawów odmienności obyczajowo – etnicznej, niepełność komunikacji i relacji międzyludzkich. Jak u progu XX wieku, tak i dziś, tekstem „Wesela" przeprowadzić można skuteczną diagnozę tego, co składa się na naród Polaków.

Cichym (do pewnego momentu!) świadkiem scenicznych wydarzeń jest Chochoł, brawurowo zagrany przez Magdalenę Łaskę. To przedwczesne, w stosunku do oryginalnej wizji Wyspiańskiego, pojawienie się Chochoła na scenie służy zapewne wyeksplikowaniu niekoniecznie radosnej dla nas treści. O ile społeczeństwo współczesne Wyspiańskiemu miało dopiero zmierzać ku „chocholemu tańcu", tak społeczeństwo współczesne nam, w owym „zaklętym kręgu" zdaje się tkwić permanentnie i od dawien dawna. Chochoł czuwa nad bohaterami spektaklu, w pewnym sensie ich hipnotyzuje. W istocie, kiedy przyjrzymy się ruchom wykonywanym przez nich podczas weselnych tańców, łatwo dostrzeżemy, iż poruszają się oni w sposób nader synchroniczny, nienaturalny.

Biesiada, taniec, wspólne żarty i dialogi trwają do momentu „zaproszenia" przez bohaterów Chochoła. Ten ostatni przybywa o północy do weselnej chaty po to, by prześwietlić „Co się komu w duszy gra/ co kto w swoich widzi snach...". Od tej pory tonacja przedstawienia ulega znacznej modulacji. Dominuje w nim odtąd nastrój młodopolskiej wizyjności, oniryzmu, niekiedy skłania się on nawet ku grozie. Głos Magdaleny Łaski (Chochoła), nagłośniony w odpowiedni sposób, zdaje się być sennym echem, ułudą, czymś pochodzącym jakby z innego wymiaru rzeczywistości. Wydobyte na wierzch zakątki dusz weselników kryją w sobie mroczne, niekiedy makabryczne wręcz treści. Okazuje się bowiem, iż relacje międzyludzkie naznaczone są sporą dozą powierzchowności, a komunikacja dokonuje się w nich jedynie zdawkowo („słowa, słowa, słowa, słowa"). Ponadto, bohaterowie, pod osłoną dnia, szczelnie skrywają swe sekrety i małe dramaty, które, ujawione, znacznie pogłębiają ich psychiczne sytuacje. Miłość nowożeńców jawi się w tym świetle jako zaledwie pozorna. Dokonany między nimi mezalians generuje wzajemną niechęć, lęk oraz niemożność porozumienia. Strach pomyśleć, jak bardzo sytuacja ta może być przystająca do sytuacji współczesnych, polskich małżeństw!

W II akcie „Wesela" Gospodarza odwiedza Wernyhora – inicjator przyszłego zrywu narodowowyzwoleńczego. W bydgoskiej inscenizacji bohater ten, odtwarzany przez Michała Jarmickiego, wyłania się z reszty biesiadników w ostatniej fazie spektaklu. Wizualnie nie przejawia on różnic względem pozostałych bohaterów, nie skrywa swego upojenia alkoholem, a podarowany Gospodarzowi przez niego „złoty róg" – symbol walki jest... atrapą – wykonany z papieru i oklejony taśmą (symbol to jednak symbol i dla nas, Polaków, musi być ważny!). Co więcej, po wygłoszeniu swej tyrady, Wernyhora zasypia. W zaaranżowanej przez Libera rzeczywistości scenicznej nawet polityczni agitatorzy są bez mocy. U Wyspiańskiego duch narodowy, chociaż uśpiony, nadal przejawiał cechy żywotności, tutaj zaś, dawno udał się on na wieczny spoczynek. Każdorazowa próba zmiany podejmowana w obszarze polskiego narodu skazana jest na niepowodzenie. Umiera ona w zarodku, gdyż stanowi jedynie efekt uboczny pijackiej wizji, urojenia, które nie ma szans doprowadzić do czegoś konstruktywnego. Do tego Gospodarz, któremu Wernyhora zlecił przecież przeprowadzenie zrywu narodowego, pomimo pierwotnego entuzjazmu (wyraźnie wspomaganego sowitą dawką weselnych trunków), z czystym sumieniem decyduje się przekazać odpowiedzialność za powierzoną mu misję Jaśkowi. Przynależy on bowiem do tego typu obywatela, który, co prawda, winszowałby sobie jakiejś zmiany w kraju, ale już mniej chętnie wziąłby czynny udział w jej przeprowadzeniu. Postawa skądinąd wszystkim nam znana, czyż nie? Przy takim stanie rzeczy niebywałej adekwatności nabierają strawestowane słowa Norwida napisane sprayem w toalecie: „Popiół tylko zostanie i zamęt (?)".

W stosunkowo krótkiej formie wypowiedzi, jaką jest recenzja, raczej nie sposób poruszyć wszystkich aspektów tak rozbudowanego, trwającego niemal 3 godziny przedstawienia. Z pewnością należy jednak oddać głęboki respekt i wyrazy uznania występującym w spektaklu aktorom, których warsztat oraz przygotowanie było więcej niż wyśmienite. Wszyscy oni dali bydgoskiej publiczności popis zaawansowanego aktorstwa performatywnego, w którym to aktor gra całym ciałem, eksplorując oraz eksploatując jego możliwości, traktuje je jako swoisty instrument. Wśród nich na szczególną uwagę zasługuje wspomniana wcześniej Magdalena Łaska. Stworzyła ona postać zupełnie odrealnioną, wykreowaną przy pomocy technik aktorstwa ekstatycznego. Podobnie, Mateusz Łasowski, odtwórca roli Poety oraz rozmawiającego z nim podczas „chocholego seansu" Rycerza, Joanna Drozda , jako piękna, tajemnicza i nieprzenikniona Rachela, czy Piotr Stramowski, jako Dziennikarz, a „potem" – Stańczyk, do którego należą ostatnie wypowiedziane w spektaklu słowa. Przejmująco zagrał również Gospodarza Jakub Ulewicz, a próbująca poskromić pijackie zapędy męża Gospodyni – Małgorzata Witkowska stanowić może figurę wielu polskich żon zmagających się z alkoholizmem swych mężów. Niezwykłym wdziękiem emanowała z kolei na scenie Julia Wyszyńska. Jej dziewczęca, słowiańska uroda oraz wysoki, nośny głos idealnie współgrały z cechami kreowanej przez nią Panny Młodej.

Poruszając kwestię bydgoskiego „Wesela" nie da się nie wspomnieć o fenomenalnej scenografii przygotowanej szerokim gestem przez Mirka Kaczmarka. Scenograf ten słynie z kreowania dekoracji „ożywionych", przeobrażających się na oczach widzów. Artysta wykorzystuje niemal wszystkie możliwości teatralnej przestrzeni. W ten oto sposób weselna sala, przypominająca PRL-owską jadłodajnię, z wyeksponowaną szatnią, toaletą i balkonem, raptem, staje się mroczną przestrzenią ludzkich majaczeń, by po chwili znów powrócić do swego pierwotnego kształtu, pogłębionego jednak o perspektywę jakiegoś zewnętrza. Szczególnie zaskakujące może być nagłe pojawienie się na scenie figury Jezusa Chrystusa zawieszonej nad głowami bohaterów spektaklu. Artefakt ten jest monumentalny, ale zawieszony do góry nogami. Zabieg ten można zinterpretować jako przedstawienie skłonności Polaków do gloryfikowania kategorii symbolu (o czym była mowa już wcześniej), rozumianej jednak na opak, przy zachowaniu skupienia na symbolu samym w sobie, aniżeli na tym, co tak naprawdę może on oznaczać.

Dywagując nad spektaklami takiego formatu jak bydgoskie „Wesele" trzeba uwzględnić jeszcze jeden aspekt. Dzieła tego typu będą poddawać się naszym próbom opisu i rozumienia jedynie do pewnego momentu. Po przekroczeniu jego progu skazani jesteśmy na mentalną bezsilność. „Wesele" Marcina Libera zdaje się, zgodnie zresztą z zamysłem samego Wyspiańskiego, hipnotyzować, zabierać widzów w przestrzeń niepojętą, zmuszać nie tylko do odbierania przedstawienia, ale również do duchowego uczestnictwa w nim, do przeżywania. Tak oto nastaje moment, w którym to arcydramat natyka się na arcywykonanie. Obyśmy w polskim życiu kulturalnym doświadczali jak największej liczby tak szczęśliwych spotkań!

Bartosz Adamski
Magazyn Menażeria
19 marca 2014

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia