Artysta zniewolony

"Kreacja" - reż. Jarosław Tumidajski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Dramat artysty rozdartego pomiędzy potrzebę nieskrępowanej twórczej wolności a chęć zarabiania pieniędzy i związaną z tym konieczność podporządkowania potrzebom "rynku", stanowi główną oś spektaklu "Kreacja" Teatru Wybrzeże. Spektakl wędruje z foyer Dużej Sceny na Czarną Salę i z powrotem, jednak poza tym zabiegiem, oglądamy bardzo hermetyczne i z każdą minutą słabsze przedstawienie.

Tytułowa kreacja to metamorfoza anonimowego malarza kopisty Jana Nowaka, który nieoczekiwanie od tajemniczego Pana otrzymuje ofertę nie do odrzucenia. Pan proponuje mu protekcję i intratne zlecenia, w zamian za stworzenie tożsamości malarza zupełnie na nowo i zaprojektowanie mu kariery według własnej koncepcji. Wymusza na nim przyjęcie pseudonimu Nikt, odbierając mu podmiotowość i osobiste ambicje. Zamiast imitacji obrazów wielkich mistrzów proponuje wykonanie autorskiego cyklu "Koszmary". Nikt przeżywa kryzys twórczy, bunt, dojrzewa do wyznaczonej mu przez Pana roli, by ostatecznie uwierzyć we własną wielkość i spróbować się wyzwolić ze wszelkich ograniczeń.

W spektaklu wyreżyserowanym przez Jarosława Tumidajskiego aktorzy wiernie trzymają się tekstu sztuki Ireneusza Iredyńskiego, gdzieniegdzie tylko ubarwionego dodatkowymi wulgaryzmami czy bardziej wyrazistymi wstawkami (jak podmiana określenia "powieść szpiegowska" na "powieść pornograficzna"). Obserwujemy gęsty teatr psychologiczny, budowany w trójkącie: Nikt, jego dziewczyna Gosia i Pan. Dominujący nad malarzem, władczy Pan oprócz roli stwórcy i menedżera Nikogo szybko staje się też kochankiem Gosi, co jeszcze mocniej wiąże ze sobą tę trójkę w toksycznej, pełnej uzależnień relacji.

Oczywiście nietrudno zauważyć, że Iredyński napisał tekst korespondujący z biblijną Księgą Rodzaju, gdzie Nikt i Gosia to pierwsi ludzie, zaś Pan, czym sam się chełpi w różnych momentach, jest ich bogiem. Wszystko przebiega wedle doskonale znanego porządku. Pan jest wszechmogący i ma pełną kontrolę nad swoim podwładnym, Gosia kusi wszystkich swoim rozerotyzowanym ciałem, zaś Nikt, niczym Adam, daje się uwieść zarówno kobiecie, jak i swojemu nowemu bogu, którego docenia, gdy okazuje się, że dzięki niemu staje się sławny i bogaty. Niestety, tekst Iredyńskiego właśnie w wątku damsko-męskim jest najsłabszy, a reżyser nie ma na niego żadnego inscenizacyjnego pomysłu poza silnie nacechowaną emocjonalnie (krzyki, miotanie się po scenie, udramatyzowane pozy) grą aktorów.

Spektakl zaczyna się jednak bardzo obiecująco na foyer Dużej Sceny Teatru Wybrzeże, w trakcie przerwy w przedstawieniu prezentowanym na Dużej Scenie. Dzięki temu na wydzielonej przez autora scenografii Mirka Kaczmarka we foyer przestrzeni (ogrodzonej wieszakami z pokrowcami na garnitury i stołem z ekranem w centralnej części) odegrać można scenę wernisażu malarza Jana Nowaka wraz z pierwszą rozmową między nim a Panem, z towarzyszeniem wielu zaskoczonych tym zdarzeniem widzów za plecami. Gwar rozmów publiczności innego przedstawienia świetnie wpisuje się w klimat wernisażu prac Jana Nowaka. Towarzyszą mu (obecne już do końca spektaklu) puszczane z offu komunikaty syntezatora mowy, informujące widzów "Kreacji" o kolejnych stacjach czy też etapach drogi krzyżowej, w którą udaje się Nikt. Właśnie "Droga Krzyżowa" okazuje się jego idée fixe, którą ostatecznie wprowadzi w czyn.

Świetny pomysł by wykorzystać przerwę w innym spektaklu do zbudowania atmosfery wernisażu nie zawsze jednak będzie towarzyszył artystom (trzeba zgrać przerwę w spektaklu na Dużej Scenie z przedstawieniem "Kreacja", co uda się podczas kolejnych pokazów w styczniu, jednak w lutym już nie). To zdecydowanie najlepszy zabieg inscenizacyjny całego spektaklu. Później widzowie udają się do Czarnej Sali, przysłuchując się komunikatom z offy, słyszanym dzięki 14 głośnikom umieszczonym przy schodach prowadzących na scenę, przywodzących na myśl kolejne stacje drogi krzyżowej. Zaś w Czarnej Sali wszyscy zasiadają dookoła przestrzeni gry, za stolikami wyłożonymi dziesiątkami pustych i pełnych butelek wódki. Interesującą warstwę wizualną spektaklu dopełnia umieszczony na podłodze obraz "Ostatniej wieczerzy" z "usuniętymi" twarzami bohaterów, które odnaleźć można co jakiś czas na ekranach projekcyjnych.

Jednak przestrzeń ta przyciąga uwagę najwyżej przez kwadrans, a na tym zabiegi inscenizacyjne niemal się kończą. Surowe warunki gry najbardziej odpowiadają Robertowi Ninkiewiczowi, który jako Pan dystansuje pozostałą na scenie dwójkę - Marcina Miodka (Nikt) i Martę Herman (Gosia) - o kilka długości. Jest wyrazisty, przemyślany, swobodny, swoją pozorną nonszalancją prowokuje i intryguje zarazem. Sprawnie swoją rolę buduje Marta Herman, która jednak ma zdecydowanie najłatwiejszą rolę z tej trójki, bo Gosia jest bardziej manekinem przechodzącym z rąk do rąk i lalką z seks shopu niż kobietą z krwi i kości. Jej kobiecość jest powierzchowna, zaś bohaterka reaguje w sposób bardzo przewidywalny i sztampowy (to efekt bardzo słabej konstrukcji tej bohaterki przez Iredyńskiego, czemu reżyser i aktorka się podporządkowali).

Niestety, na całej linii rozczarowuje Marcin Miodek, który nie ma pomysłu na swojego bohatera, jest zagubiony, bezradnie miota się po scenie, próbując oddać dramat odchodzącego od zmysłów bohatera. W surowych, sterylnych wręcz warunkach gry, gdzie publiczność jest metr, dwa od widzów, jego Nikt pozbawiony jest wyrazu i siły przekonywania. Rozpacz bohatera reżyser podkreśla w pewnym momencie rozbierając aktora do naga. Spektakl zaś z czasem traci większość swoich atutów. Sporadyczne reżyserskie próby ingerencji - jak groteskowo przerysowana próba zerwania konwencji, przynoszą chyba odwrotny skutek od zamierzonego, bo tylko wytrącają aktorów z rytmu.

To kłopot całej "Kreacji", gdzie pomysły inscenizacyjne wyczerpują się stanowczo zbyt szybko, zaś aktorzy długimi momentami sprawiają pozostawionych przez reżysera samym sobie (ciekawe i ponownie wpisane w stacje drogi krzyżowej jest za to samo zakończenie). Jarosław Tumidajski skoncentrował się na psychologii postaci, zaniedbując inne elementy widowiska, które z czasem staje się nieznośną wiwisekcją relacji między bohaterami (w plakatowy sposób wyjaśnia też właściwie cały sens sztuki napisem "God is a curator" widocznym na ścianach Czarnej Sali od samego początku). Inna sprawa, czy na pewno dylematy artystów poświęcone wierności sobie lub sponsorom są dla szerszej publiki tyle ważkim tematem, by poświęcać im wieczór w teatrze. Mam co do tego wątpliwości.

Łukasz Rudzińsk
www.trojmiasto.pl
19 stycznia 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...