Artystka w swoim fachu

Rozmowa z Małgorzatą Zdrodowską

Powiem panu, zupełnie szczerze, że przez czterdzieści cztery lata mojej pracy w Teatrze Wielkim nigdy nie zdarzyło mi się, żeby jakiś artysta mnie źle potraktował. Wręcz przeciwnie. Kiedyś nawet, jeszcze w czasach komuny, zadzwonił do mnie z Wuppertalu śpiewak, który występował u nas gościnnie i tak był zachwycony naszym profesjonalizmem, że zaproponował mi pracę w Niemczech. I może bym się zdecydowała, ale nie znałam niemieckiego, miałam chorą mamę, a może po prostu stchórzyłam. W każdym razie nie przyjęłam tej propozycji. Może dzisiaj pracowałabym w Hollywood?

Z Małgorzatą Zdrodowską, wieloletnią kierowniczką pracowni charakteryzatorów Opery Narodowej w Warszawie, rozmawia Mike Urbaniak.

Mike Urbaniak: Miała pani ksywę „Bąbel"?
Małgorzata Zdrodowska: – Tak na mnie mówili, kiedy jeszcze pracowałam z baletem męskim. Dla bardziej zaprzyjaźnionych byłam nawet „Bąbelkiem".

Dlaczego?
– Niech pan na mnie spojrzy, jestem jednak pełniejsza niż baletowa tancerka. A ten Bąbel tak bardzo się rozprzestrzenił po teatrze, że kiedyś przyszedł któryś dyrektor i mówi: – Szukam pani Bąbel. Wszyscy wybuchli śmiechem. Dyrektor mnie potem przepraszał, bo myślał, że to moje nazwisko. Trzeba przyznać, że to był wyróżnik, bo Małgoś w teatrze mamy wiele, a Bąbel był tylko jeden.

Kiedy pani zaczęła tu pracować?
– Długo przed tym, nim pan się pojawił na świecie. Pracuję w operze czterdzieści cztery lata, od 1971 roku.

Jak to się zaczęło?
– Skończyłam Państwowe Liceum Technik Teatralnych, które kiedyś działało przy ulicy Miodowej obok Akademii Teatralnej. To była jedyna tego typu szkoła w Europie. Kształcono tam młodych ludzi we wszystkich fachach potrzebnych w teatrze – charakteryzacja, perukarstwo, kostiumy, elektryka, stolarka, co pan tylko chce. Absolwenci tego liceum byli od razu po skończeniu szkoły zatrudniani we wszystkich teatrach w Polsce.

Wcześniej były jakieś praktyki?
– Oczywiście, terminowałam w Ateneum, Dramatycznym i Wielkim. Na praktyce tutaj pomyślałam sobie: „Panie Boże, tylko nie w operze!".

Dlaczego?
– Bo to był przerażający moloch. W Dramatycznym czy Ateneum jakoś człowiek wszystko ogarniał, znał zespół, a tu niekończące się hektary i ludzi jak w ulu. U nas można się z większością pracowników nie spotkać w ciągu dnia, a nawet miesiąca. Dlatego nie chciałam pracować w Teatrze Wielkim, po czym zaraz po szkole trafiłam właśnie tu.

A dlaczego poszła pani do liceum teatralnego?
– Rodzinnie byliśmy zaprzyjaźnieni z teatrem. Siostra mojej mamy była primabaleriną w Teatrze Wielkim w Poznaniu, a jej mąż dyrygentem. Mój ojciec pięknie śpiewał. Po kieliszku zawsze się chwalił, że występował z „Kipiurą". Byłam więc niejako skazana na teatr i kiedy dowiedziałam się, że jest liceum o takim profilu, od razu do niego poszłam.

W którym to było roku?
– 1964, a skończyłam je w 1969.

Egzaminy były trudne?
– Piekielnie, a o jedno miejsce walczyło ponad dziesięć osób. Mnie się udało, byłam nad kreską. Pamiętam, że trzeba było, oprócz oczywiście języka polskiego i matematyki, zdać rysunek, potem przepytywano z wiedzy o teatrze i szerzej – o sztuce, a na koniec sprawdzano zdolności manualne.

W jaki sposób?
– Mnie dano szydełko, którym wiąże się peruki i kazano taką perukę zrobić. Oczywiście to było niemożliwe, więc poprosiłam starszych kolegów, którzy nas pilnowali, żeby pomogli. Zrobiliśmy małe szacher-macher i się udało.

Jak wyglądały zajęcia?
– Mieliśmy wszystkie przedmioty, które są normalnie w liceum i do tego, dodatkowo, te teatralne. Rano teoria, wieczorem warsztaty: rzeźba, malarstwo, charakteryzacja. Do domu wracałam ledwo żywa. Oczywiście wszystkie te matematyki, fizyki i chemie zdawałam na piękne oczy. Podobnie, jak cała reszta, czułam się artystką, więc po co mi chemia?

Chciała pani być artystką?
– Tak, artystką w swoim fachu.

Jaką specjalizację pani wybrała?
– Charakteryzację i perukarstwo czyli wszystko, co było związane z głową: włosy, zarost, czesanie, malowanie, charakteryzowanie. Wszystkiego uczyliśmy się pod okiem specjalistów. System był taki, że w pierwszej klasie chodziło się do wszystkich pracowni, żeby zapoznać się z tym, jak wygląda praca w każdej z nich i potem wybierało się specjalizację. Bardzo lubiłam tę szkołę, bo współpracowaliśmy od razu ze studentami Akademii Teatralnej, pomagaliśmy im przy dyplomach, chodziliśmy razem na piwko. Byłam szczególnie zakolegowana z rokiem, na którym był między innymi Jerzy Zelnik. Zaraz po szkole uciekłam do cyrku.

Gdzie, przepraszam?
– Do szkoły cyrkowej w Julinku. Miałam przyjaciółkę, której ojciec był dyrektorem cyrku. Ona zawsze jeździła tam na wakacje, ruszała w kraj z cyrkową karawaną i występowała. Powiedziała, żebym pojechała z nią. Myślę sobie: „Cyrk? Czemu nie. I w nogi!". Było wspaniale. Jeździłyśmy na koniach i słoniach. Ojciec koleżanki powiedział nawet, że przyjmie nas bez egzaminu, jeśli chcemy zostać na stałe i może bym została cyrkowcem, ale skomplikowane sprawy sercowe spowodowały, że musiałam się stamtąd ewakuować.

Zakochała się pani?
– Tak, i szybko się odkochałam, ale on nie mógł tego zrozumieć. Zmuszona więc byłam uciekać. Dzisiaj, powiem szczerze, żałuję, że tak to się skończyło, bo bardzo cyrk polubiłam. Ta moja koleżanka została treserką koni i wyszła ze mąż za cyrkowca. Wiele lat później zaprosiła mnie do współpracy przy programie „Artyści dzieciom". Pamięta pan? Znani aktorzy występowali na cyrkowej arenie. Gołas, Zapasiewicz, Olbrychski, Seweryn – kogo tam nie było. Poprosiła mnie o zrobienie charakteryzacji.

Czy charakteryzacja to jest to samo, co make up?
– No właśnie nie. Nie chciałabym obrazić wizażystów, ale charakteryzacja to jednak coś zupełnie innego. Wizażyści upiększają twarz, poprawią urodę. A charakteryzatorzy kompletnie zmieniają postać.

Z młodej kobiety robiąc na przykład staruszkę?
– Albo odwrotnie, albo potwora z wielkim nosem i zębami. Przekształcamy twarz, dolepiamy albo dajmy na to, likwidujemy brwi lub wykrzywiamy usta. W filmie dochodzi do tego zwykle jeszcze modelator. Charakteryzator u nas w operze to osoba łącząca de facto trzy zawody: charakteryzatora, perukarza i fryzjera. Bo oprócz zrobienia peruki, trzeba ją jeszcze uczesać. Podobnie jest z zarostem – wąsy i brodę najpierw trzeba zrobić, a potem o nie zadbać. Jesteśmy więc, jakby to powiedzieć, fenomenalni!

Czego musiałaby pani użyć, żeby zrobić ze mnie starszego pana?
– Takiego cherubinka? To nie jest wcale proste. Trzeba się tego uczyć latami i potem jeszcze zdobyć doświadczenie. Żeby pana dobrze postarzeć, muszę mieć przede wszystkim wiedzę z budowy twarzoczaszki, wiedzieć jak zachowują się mięśnie, jak działa mimika. To wszystko jest potrzebne, żeby prawidłowo zrobić zmarszczki, żeby zaczęła nam się dobrze tworzyć starość. Są do tego specjalne szminki i trzeba też umieć ich użyć. Twarz postarza się bardzo powoli, to czasochłonna robota.

Jednak to nie musi być chyba aż tak precyzyjna robota jak do filmu, gdzie są zbliżenia, bo w operze widzimy śpiewaków z dużej odległości, prawda?
– Prawda, ale i tak wszystko musi być na swoim miejscu. Kluczowa jest współpraca z oświetleniowcem, bo można się naharować, a światło i tak wszystko zrujnuje albo – dobrze zrobione – współgra znakomicie. Mieliśmy takie przypadki, że wszystko było niby okej, reżyserowi też się podobało, ale na scenie nie było efektu. Wtedy kombinujemy, co zrobić, żeby było dobrze.

Jak się robi perukę?
– To jest jak szydełkowanie. Wplata się włosy przy pomocy cieniutkiego haczyka w specjalną siatkę i zawiązuje supełki. Żeby dobrze zrobić perukę trzeba być wysokiej klasy specjalistą – to nie jest bułka z masłem. W teatrze się śmiejemy, że to robota dobra dla więźniów z wieloletnimi wyrokami.

Z czego się robi peruki?
– Ze wszystkiego. Kiedy zaczynałam pracę nie było fabryk peruk. Współpracowaliśmy z zakładami fryzjerskimi skąd w walizkach wysyłano nam kłęby włosów, niejednokrotnie nawet z gnidami. Trzeba było je wyprać, wyczesać i utkać. Potem farbowaliśmy je w garnku kręcąc łyżką. Jeszcze dziesięć lat temu Rosjanie też tak robili peruki. Proszę mi wierzyć, były naprawdę piękne. Dzisiaj sprowadzamy włosy z Niemiec. Są bardzo drogie, ale najlepsze. Mają odpowiedni kolor i długość, wszystko według zamówienia.

Czasy kręcenia łyżką w garnku minęły bezpowrotnie?
– Minęły, a myśmy po tym liceum teatralnym umieli zrobić co pan tylko chciał. Stara dobra szkoła wschodnia. Polak czy Rosjanin wziął trzy kolory i tak miąchał, aż dostał taki kolor i efekt jaki chciał. Teraz wszystko jest gotowe. Kiedyś przyjechał do nas niemiecki charakteryzator i wpadł w panikę, bo zapomniał wziąć ze sobą szminkę. A my w bloku wschodnim tylko się z tego śmialiśmy, bo jak było trzeba, to człowiek ukręcił wszystko ze startej cegły i soku z buraka.

Teraz nikt już tego nie zrobi?
– Nie ma takich szkół jak nasza. Sama uczyłam w kilku policealnych szkołach charakteryzacji. Oczywiście prywatnych, bo państwo na tym polu kompletnie odpuściło. Z dziesiątek uczniów, kilku nadawało się do zawodu. Mówiłam dyrektorom: – Nie mogę postawić im dobrych ocen, bo to głąby. A oni na to: – Przestań, i tak przejdą na drugi rok, bo płacą. Ręce opadają. Potem jedna z drugą przychodzą do pracy w teatrze i nic nie umieją. Fachowcy od siedmiu boleści. A w pracy tylko chichy i chachy, kawka, kawunia, kaweczka. Trudno znaleźć solidnych pracowników w naszym fachu.

Ale kogoś trzeba przyjąć.
– I uczyć właściwie wszystkiego od początku. U nas, w operze, jest prawdziwa szkoła, ale kandydatów wielu nie ma, bo to bardzo czasochłonna praca. Kiedy gramy, trzeba przyjść do teatru o czternastej i zostać do końca spektaklu, który kończy się często koło północy, żeby potem wszystko od śpiewaków i statystów odebrać. To bardzo specyficzna robota, a ludzie mają mężów, żony, dzieci i oni wszyscy się buntują i mówią: – Kochana, tak być nie może, że nie ma cię ciągle całymi wieczorami w domu!

Pani się jakoś udało.
– Mój dawny kierownik powiedział mi kiedyś: – Gośka, słuchaj. Najgorsze jest pierwsze piętnaście lat, a potem już idzie z górki. I muszę panu powiedzieć, że miał rację.

Jednak kandydaci do pracy się ciągle zgłaszają.
– Tak, ale i szybko się wykruszają. Co roku bierzemy kogoś na wolontariat, żeby pokazać, jak ta praca wygląda, bo ludziom się wydaje, że w teatrze to jest po prostu nieustanna zabawa. A zabawa – owszem – nieraz jest, ale na co dzień to po prostu ciężka robota.

Pani też na początku myślała, że to głównie zabawa?
– Nie, bo ja, proszę pana, byłam uczona, że to jest praca. Trudna praca. I nie da się jej wykonywać, jeśli nie kocha się sztuki, artystów. Oczywiście nieraz ci artyści nie pozwalali na to, żeby ich pokochać, ale to jest mniejszość. Większość naprawdę podziwiam i mam do nich ogromny szacunek.

A oni mają szacunek dla pani?
– Zwykle tak, bo widzą, że ja i moje dziewczyny pracujemy przecież dla nich. Powiem panu, zupełnie szczerze, że przez czterdzieści cztery lata mojej pracy w Teatrze Wielkim nigdy nie zdarzyło mi się, żeby jakiś artysta mnie źle potraktował. Wręcz przeciwnie. Kiedyś nawet, jeszcze w czasach komuny, zadzwonił do mnie z Wuppertalu śpiewak, który występował u nas gościnnie i tak był zachwycony naszym profesjonalizmem, że zaproponował mi pracę w Niemczech. I może bym się zdecydowała, ale nie znałam niemieckiego, miałam chorą mamę, a może po prostu stchórzyłam. W każdym razie nie przyjęłam tej propozycji. Może dzisiaj pracowałabym w Hollywood?

___

Pani Małgorzata Zdrodowska zmarła nagle kilka miesięcy temu, przepracowawszy w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie niemal pół wieku.

Mike Urbaniak
Pan od Kultury
30 kwietnia 2016

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia