Bała się samotności i ciszy

"Ja, Edith Piaf" - reż. Alina Skiepko-Gielniewska - Teatr Mały w Manufakturze

"Ja, Edith Piaf" w reżyserii Aliny Skiepko-Gielniewskiej to dziesiąta premiera Teatru Małego w Manufakturze, będącego jednym z nielicznych prywatnych instytucji kulturalnych w Łodzi. Historia najsłynniejszej francuskiej artystki została przedstawiona w sposób nietypowy - bez zachowania chronologii, z wykorzystaniem lalek, których zastosowanie pomaga w zrozumieniu sytuacji, w jakiej znajdowała się piosenkarka u progu swej kariery i u schyłku przepełnionego gorzkimi doświadczeniami życia.

Zajmując miejsca na widowni mamy okazję przyjrzeć się leżącej w głębi sceny lalce, na którą skierowany jest reflektor - ubrany w pstrokaty strój i pomarańczową czapkę pajacyk za chwilę stanie się marionetką w rękach cyrkowych artystów, którzy zrobią wszystko, by uatrakcyjnić swój sceniczny występ. Lalka jest podrzucana, przekazywana z rąk do rak, wykorzystywana do efektownych numerów - to wyraźna analogia do wydarzeń, które były udziałem małej Edith Giovanny Gassion. Ojciec artystki zatrudniony był w cyrku, z którego został wyrzucony - w swojej pracy nieustannie wykorzystywał umiejętności małoletniej córki. Śmiech szybko milknie i naszym oczom ukazuje się kolejna lalka - siedząca w fotelu, zniszczona życiem kobieta, której umysł wciąż pracuje sprawnie, jednak ciało buntuje się przeciwko skutkom spożywania kolejnych kieliszków czerwonego wina. Postać najsłynniejszej francuskiej pieśniarki jest grana w dwóch planach - żywym (Joanna Stasiewicz) i lalkowym. Fakt, iż lalka przedstawia osobę, której życie dobiega końca, nie jest tu bez znaczenia - podstarzała gwiazda stała się marionetką w rękach swoich współpracowników, jest zdana na ich łaskę, sama nie jest już bowiem w stanie się poruszać. Zamknięta w czterech ścianach czeka końca swoich dni. Sceny, w których widzimy młodą, pełną życia kobietę, grane są w żywym planie - obserwujemy 19-latkę, którą Louis Leplee zauważył na ulicy i zaprosił na przesłuchanie do kabaretu Gerny’s, patrzymy na kulisy nieudanego występu w Nowym Yorku, który nie został zrozumiany przez przyzwyczajoną do tandety i efektownej oprawy wizualnej amerykańską publiczność, przypominamy sobie moment, w którym samolot największej miłości Edith, mistrza świata w boksie Marcela Cerdana spada w dół. To tylko skrawki jej życiorysu, fragmenty, przebłyski wspomnień. Zupełnie, jakbyśmy oglądali obrazy, które przepływają przed oczami siedzącej w fotelu staruszki - niepełne, wybiórcze wspomnienia, incydenty, których nie sposób wymazać z pamięci. Zapiski umysłu kobiety, która panicznie obawiała się samotności i ciszy.

Otoczenie Edith ukazane zostało w mikroskali - to trzy nieustannie towarzyszące jej osoby, dla których bezinteresowność jest pojęciem abstrakcyjnym. Każda z nich ma swój interes by towarzyszyć Piaf. Tak właśnie wyglądało całe jej życie - była wykorzystywana przez ojca, kolejnych kochanków i menadżerów, lecz do każdej nowopoznanej osoby podchodziła z naiwnością dziecka. Niezwykła siła charakteru i niespotykana charyzma dawały o sobie znać kiedy Paryski Wróbelek wchodził na scenę. W spektaklu mamy okazję wysłuchać kilku piosenek wykonywanych przez kreującą rolę Piaf Joannę Stasiewicz; trudno wyobrazić sobie aktorkę, która lepiej pasowałaby do tej roli - zarówno jej aparycja, jak i warunki wokalne sprawiają, że widzowie choć na chwilę mogą cofnąć się kilkadziesiąt lat i poczuć, na czym polegała siła utworów wykonywanych przez wybitnie uzdolnioną Francuzkę. Prócz śpiewu element poezji wprowadzają do spektaklu sceny, w których aktorzy uciekają od dosłowności, bawią się formą stosując zróżnicowane środki wyrazu - scena, w której dziadkowie pouczają małą Edith odegrana została wyłącznie przy użyciu dłoni, natomiast trasa koncertowa, podróże piosenkarki po Europie pokazano przy użyciu trzech walizek. Aktorzy siadają na nich udając, że znajdują się w przedziale pociągu. Brak rekwizytów pobudza wyobraźnię - widzimy nieistniejące karty, w które grają zamknięci w przedziale współpracownicy Edith, co chwilę wykrzykujący nazwę kolejnej stacji, na jakiej zatrzymuje się pociąg; patrzymy na bagaż, który w mgnieniu okaz przeistacza się w przedział lub wnętrze samochodu, którym jadą bohaterowie. Owa umowność oraz zatopiona w mroku sylwetka piosenkarki budują nastrój oczekiwania, specyficzną, przepełnioną onirycznymi wizjami atmosferę opowieści.

Najmocniejszą stroną spektaklu jest ciekawy scenariusz, dzięki któremu mamy okazję obserwować różnorodność technik i sposobów opowiadania historii - pomimo braku scenografii, przy użyciu minimalnej ilości rekwizytów (trzy walizki i dwie lalki) udało się powołać do życia pełen emocji świat. Wiele do życzenia pozostawia natomiast poziom aktorstwa - prócz wyrazistej Joanny Stasiewicz, która umiejętnie oddała osobowość krnąbrnej, charyzmatycznej, utalentowanej artystki trudno znaleźć w przedstawieniu momenty, w których pozostali aktorzy wypadliby wiarygodnie. Jednak dzięki odtwórczyni głównej roli, granej na żywo muzyce (Eneasz Kubit doskonale sprawdził się w roli grającego na akordeonie paryskiego ulicznika) oraz interesującej formule spektaklu ogląda się go z przyjemnością. Obraz pogrążonej w otchłani niezrozumienia kobiety pozostaje w pamięci stając się doskonałym przykładem zjawiska określanego mianem „samotności na szczycie”.

Olga Ptak
Dziennik Teatralny Łódź
6 grudnia 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia