"Balladyna" czyli TGM

"Balladyna" - reż. Krzysztof Garbaczewski - Teatr Polski w Poznaniu

Nie wiem, ile laurów otrzymał już Krzysztof Garbaczewski za wcześniejsze przedstawienia i wcale mnie to nie obchodzi, ponieważ każdy artysta za każdym razem zdaje egzamin. Tym razem nie udało się. Czytając scenariusz Marcina Cecko, cały czas zastanawiałem się, czy to grafomania, czy może arcydzieło, które jest tak wielkie, że nie bardzo rozumiem. Po obejrzeniu prapremiery jestem już pewien: pierwsza odpowiedź się liczy.

"Balladyna" Marcina Cecko miała być grą z "Balladyną" Juliusza Słowackiego. Niestety, z dramatu zostały tylko imiona bohaterów i do pewnego momentu linia fabularna. Cała reszta to już nieposkromiona fantazja dramaturga i reżysera.

Pierwszy akt "Balladyny" Marcina Cecko i Krzysztofa Garbaczewskiego to nieudolny film. Akcja rozgrywa się w laboratorium genetycznym nad Jeziorem Gopło. Podejrzewam, że gdyby dziś powstało tam takie laboratorium, byłoby znakomicie wyposażone technologicznie (serwery Google, np. usytuowane są nad akwenami wodnymi z dala od siedlisk ludzkich). Tymczasem to filmowe przypomina skrzyżowanie gabinetu młodej lekarki, bohaterki wykreowanej przez Ewę Szumańską ("Z pamiętnika młodej lekarki...") i kuchni singla, w której podstawowym meblem jest mikrofalówka. Bohaterowie, genetycy, snują się na ekranie niczym goście weselni po północy, których zarejestrował domorosły operator kamery wideo. Bełkotliwe dywagacje na temat genetycznej modyfikacji roślin uprawnych, nachalne podkreślanie poznańskich pyr, które modyfikuje się, kiedy zabraknie w kasie forsy, są nudne, konflikty między bohaterami wydumane i sztuczne.

W połowie tej projekcji przypomniał mi się dowcip ze stanu wojennego, kiedy to do kokpitu wpada uzbrojony pasażer i krzyczy: "Na Okęcie proszę. Już trzy razy kupiłem bilet do Warszawy a lądowałem w Berlinie". Panowie, jeśli będę chciał obejrzeć film, to pójdę do kina. W teatrze chcę zobaczyć teatr. A jeśli już musicie koniecznie wykorzystywać w spektaklu film, to postarajcie się, żeby był przynajmniej przyzwoity.

W drugim akcie Balladyna, już jako żona Kirkora, wchodzi do jego pałacu, którym okazuje się teatr. Konkretnie Teatr Polski w Poznaniu, na frontonie którego widnieje napis "Naród sobie". I tu aktorka grająca Balladynę (Justyna Wasilewska) zabija małżonka i zrywa wątpliwą iluzję korespondencji sztuki Cecko/Garbaczewski z dramatem Słowackiego. Staje się bohaterką stand up. Tylko nie każdy potrafi grać w tej konwencji, zwłaszcza cudzy tekst. I to jest początek klęski. Oglądamy kolaż wyświechtanych stereotypów o Polsce i Polakach z ograniem wspomnianego już napisu "Naród sobie" wystylizowanego na wzór "Arbeit macht frei" (cytat neonu Huberta Czerepoka). Balladyna jest celebrytką, córką kibola - prawdziwego Polaka, teatr kojarzy jej się z pewną intymną częścią ciała kobiety i oddaje scenę we władanie raperkom, które nie dość że wykrzykują swoje wulgarne teksty z fatalną dykcją i do publiczności dociera co trzeci bluzg, to na dodatek słowa przekładają dosłownie na tak zwany ruch sceniczny, a to się w sztuce nazywa tautologią.

"Balladyna" Cecko/Garabaczewski mnie nie oburza, nie obraża, nie bawi. Jestem przeciwko GMO (ten wątek się pojawia) w dramacie, ale jestem także przeciwnikiem TGM, czyli Teatru Głupio Modyfikowanego. "Balladyna" duetu Cecko/Garbaczewski nie jest wydarzeniem na miarę inscenizacji "Wesela" Tadeusza Byrskiego z 1959 roku, kiedy to tuzy poznańskiej polonistyki ostentacyjnie opuściły widownię Teatru Polskiego, ale cieszę się, że podobnie postąpił Lech Raczak. Niestety, nie mogłem - z recenzenckiego obowiązku - pójść za nim.

Stefan Drajewsk
Polska Głos Wielkopolski
29 stycznia 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia