Balladyna w gminie Wrocław, skosem

"Balladyna", Teatr Współczesny we Wrocławiu

Piątek, 24 czerwca, godzina 19:15. Teatr Współczesny we Wrocławiu. Pusta scena, obnażona do rur i przewodów. Wchodzą aktorzy, ubrani współcześnie, raczej ubogo i brzydko - wyróżnia się pani w kolorowym stroju ludowym oraz dwóch młodych aktywistów w garniturach i pod krawatami (jeden jest bardzo wysoki i przypomina pewnego wicepremiera).

Wszyscy stają na proscenium i zaczynają unisono melorecytować wiersze wieszcza. Dyryguje nimi poeta Kierc w koloratce i z radiowymi słuchawkami na szyi. Opętany Polską niczym Ojciec Dyrektor. On jeden wie, że wieszcz wielkim poetą był! Wymawia każdy wyraz z należnym szacunkiem. Tymczasem z pierwszego rzędu zrywa się dziennikarka Drzycimska z Radia Wrocław. Klęka przed poetą Kiercem i wysuwa w kierunku artystów falliczny mikrofon, bo dostała zamówienie na nagranie fragmentów spektaklu dla Radia Bis. Artyści ignorują dziennikarkę i coraz głośniej śpiewają do akompaniamentu kompozytora Dziubka, który jak opętany wali w klawiaturę fortepianu, robiąc przy tym dziwne miny. Pierwsze śmiechy na widowni. Grupa aktorów zwana Gminem rozpoczyna spektakl pod tytułem „Balladyna”. Dzień wcześniej premier Marcinkiewicz przyjął dymisję wicepremier Gilowskiej. 

Gmin, jak grecki chór, bierze czynny udział we wszystkich wydarzeniach i pozostaje na scenie do końca przedstawienia. Z Gminu wyodrębniają się kolejni wykonawcy ról mówionych. Robią to bez zbędnych ceregieli. Aktor Kuźniar, w łachach bezdomnego, kładzie się na kartonach i jest Pustelnikiem. Aktor Łukaszczyk, w dżinsach i białej, piłkarskiej koszulce z napisem „Polska”, przypina sobie do pleców skrzydło huzara i jest Kirkorem. Aktorzy Czacki i Bednarz – on w kostiumie dziewczyny, ona przebrana zakostiumie chłopca – wskakują na liny, żeby być Chochlikiem i Skierką. A ponieważ są to osoby nie z tego świata, na scenę opadają dziesiątki białych i czerwonych baloników. Goplana – zanim ją zagra aktorka Rybicka – fruwa w powietrzu w tyle sceny. Jest fantastycznie. Publiczność się cieszy. Rzecznik interesu publicznego Olszewski oskarża wicepremier Gilowską o kłamstwo lustracyjne. 

Tymczasem aktor Orpiński zasiada do elektronicznych organów i od razu jest Grabcem, synem zakrystiana – rapuje wiersze wieszcza. Robi to znakomicie. Szkoda, że tak krótko. Potem, kiedy będzie musiał przemienić się w wierzbę, zostanie zamknięty w wielkim kufrze, a aktorzy Czacki i Bednarz wskoczą na ten kufer, żeby udawać gałęzie. A kiedy cham Grabiec zostanie królem, zawiesi sobie u szyi biało-czerwony krawat. Widzowie będą pękali ze śmiechu. Rzecznik Olszewski odmówił wicepremier Gilowskiej pokazania kompromitujących ją materiałów, choć pokazał je premierowi Marcinkiewiczowi i koordynatorowi służb specjalnych Wassermannowi. 

„Balladyna” się rozkręca. Aktorki Milwiw, Abbe i Filusz wchodzą na boczną część sceny, wzniesioną po lewej stronie widowni, i stają się Wdową z córkami Balladyną i Aliną. Boczna scena odgrywać będzie często istotną rolę w spektaklu – pół widowni ogląda pół przedstawienia skosem. W teatrze obnażono i unicestwiono „stary układ”. Publiczność z tylnych rzędów widzi aktorów lepiej niż łże-elity z rzędów pierwszych. Przybity premier Marcinkiewicz wytłumaczył „ciemnemu ludowi” przez media, że musiał zwolnić wicepremier Gilowską, bo takie są teraz „zasady”. 

Odkąd do akcji sztuki wkracza aktorka Abbe jako oszalała Balladyna, śmiech zamiera. Pani Abbe to dziś jedna z najlepszych artystek w polskim teatrze. Jej opętana gra sprawia, że wesoła komedia polityczna powoli przemienia się w poruszającą tragedię. Aktorka Milwiw jako Wdowa jest równie wiarygodna. Nawet na torturach nie wyda Balladyny, choć okrutna córka się matki wyrzeka. Wicepremier Gilowska na próżno apeluje do przyjaciółki, Urszuli ze Świdnika, żony esbeka: „Weź coś powiedz!”. 

Co jakiś czas na przód lub bok sceny wychodzi aktor Senator, żeby pobyć Filonem. Dziwny to Filon, nie wiejski pasterz, jak chciał wieszcz, ale pstrokato ubrany cwaniaczek z przedmieścia, w kolorowym szaliku i kaszkiecie. Pan Senator radzi sobie z tym karkołomnym zadaniem odważnie – Filon jest gejem. Pewnie dlatego może się zakochać jedynie w trupie Aliny. A może to pierwszy stopień terapii i potem, kiedy już się całkiem zreformuje, będzie mógł pokochać także żywą dziewczynę. W każdym razie na widok miękkich ruchów Filona część widowni, bardziej obyta, wybucha śmiechem. Pozostali, choć nie rozumieją wyrafinowanych aluzji artysty Senatora, dołączają, żeby nie wyjść na idiotów. Tymczasem cała Polska zadaje sobie jedno pytanie: kto wrobił Zytę? U wieszcza to akurat wiadomo – Balladyna wrabia się sama, bo zdradza każdego, kto ją pokocha. 

Druga część spektaklu odbywa się w radykalnie zmienionej scenografii. Drużyna maszynistów Teatru Współczesnego nadludzkim wysiłkiem w ciągu dwudziestominutowej przerwy obija podłogę czerwonym suknem i zawiesza czerwone kotary. W czerwieni rozegra się studium szaleństwa kobiety, która nie może zmyć krwawego śladu z czoła i, jak u Seneki, stare zbrodnie odkupuje nowymi zbrodniami i zdradami. Wicepremier Gilowska ogłasza, że padła ofiarą szantażu. 

W drugiej części swoje pięć minut ma aktor Zych. Wyodrębnia się z Gminu jako Fon Kostryn za pomocą prostego środka wyrazu – wrzeszczy! Ale nieźle wrzeszczy. Konsekwentnie. Daje radę wrzeszczeć niemal do końca roli, aż go wreszcie Balladyna… otruje. Trudno się jej zresztą dziwić, bo facet naprawdę strasznie hałasuje. Do tego chyba ją zgwałcił – leżał czas jakiś na aktorce Abbe i ruszał lędźwiami. Ale w pełnym ubraniu. Ona tylko leciutko rozchełstana. Wicepremier Lepper powiedział premierowi, że każdego można załatwić jak Gilowską, każdego oprócz niego! Nie czytał „Balladyny”. 

Dziś w Polsce znowu wszystko się kojarzy. W kraju rządzonym przez bliźniaków, wszechpolaka i chłopa bez szkół odżywa żart polityczny. W takim kontekście inscenizowanie klasyka wydaje się szczególnie mało bezpieczne, bo łatwo można utracić kontrolę nad skojarzeniami widowni. Krystyna Meissner, w chwili genialnego natchnienia, zrezygnowała z własnej interpretacji dramatu i zostawiła te zasadnicze kwestie do rozstrzygnięcia samym aktorom. Co oczywiście początkowo wywołało lawinę kryzysów. Na długo przed premierą wiadomo było, że w Teatrze Współczesnym dzieje się coś istotnego, bo aktorzy skarżyli się po mieście, że nie wiedzą, co mają robić na próbach. W teatrze nie mieli się komu poskarżyć. Reżyserka Meissner i dyrektor Meissner to jedna i ta sama osoba. Nazajutrz po premierze „Balladyny” biskupi kategorycznie skrytykowali lustrację opartą na przeciekach i pomówieniach. 

Solidnie napracował się przy spektaklu kompozytor Dziubek. Gmin, czyli lud Ojca Dyrektora, sporo śpiewa unisono. Śpiewają też aktorzy ról mówionych. Artysta Dudziński, wtopiony w Gmin, śpiewa i gra na fujarkach i bębnie. Kompozytor Dziubek nad tym wszystkim jakimś cudem panuje. Nie schodzi ze sceny: poza klawiszami i strunami fortepianu używa akordeonu. Co jakiś czas puentuje akcję muzycznym cytatem. Widzowie, jak czytelnicy krzyżówek w „Przekroju”, żywo reagują, kiedy tylko uda im się rozpoznać popularny przebój czy temat klasyczny. Dziubek to wielki talent. Wydaje się otwarty na współpracę, ale jest bardzo wrażliwy. Można go pozyskać jedynie subtelnymi środkami operacyjnymi. W dniu, kiedy prezydent dymisjonował wicepremier Gilowską, leśnicy w Starym Tartaku dali jej nagrodę za zasługi dla Lasów Państwowych. 
Na bankiecie po premierze dyrektor Meissner stwierdziła, że po siedmiu latach ciężkiej pracy może wreszcie powiedzieć, że ma w teatrze znakomity zespół. Artyści podołali wszak arcydziełu wieszcza. Każdy wniósł do spektaklu własne rozumienie dramatu. Ta wielość perspektyw nie ułatwia widzom życia. Muszą kręcić głowami, jeśli chcą śledzić dokładnie akcję, i muszą wybierać, na co chcą patrzeć, bo wiele zdarzeń dzieje się symultanicznie w różnych miejscach sceny. Poeta Kierc, czyli Ojciec Dyrektor, każe chórowi, czyli wiernemu ludowi, wędrować wciąż po scenie, czyli Polsce, a nawet po widowni. Była wicepremier nie składa broni, prokuratura wszczyna w jej sprawie śledztwo. 

Reżyserii w tym spektaklu właściwie nie widać. Ale to właśnie znamionuje największych tylko mistrzów sztuki teatru. Tak reżyserować, żeby zniknąć. Widać tylko aktorów, zmagających się z rolami. Być może jedynie w ten sposób da się dziś dojrzale i odpowiedzialnie inscenizować klasyków. Dzieła geniuszy bywają wszak równie złożone, co rzeczywistość. W Teatrze Współczesnym można się przekonać, że Słowacki pisał świetne teksty. Są wciąż aktualne same z siebie, nie za sprawą ideologii narzucanej przez ambitnego reżysera. Podczas wrocławskiej „Balladyny” ma się wrażenie, że tekst dramatu sam się gra, że używa tylko ciał aktorów do artykulacji. Artyści zwani Gminem na czas spektaklu zamieszkują wiersze wieszcza niczym solidne, wiejskie domostwo. We Wrocławiu powstało frapujące przedstawienie. Tymczasem na łamach „Rzepy” premier Marcinkiewicz pyta sam siebie, kto za tym stoi.

Mirosław Kocur
Teatr nr 9/06
4 września 2006
Prasa
TEATR

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...