Banał goni banał

"Po drodze do Madison" - reż: Grzegorz Warchoł - 23. Gliwickie Spotkania Teatralne

Proza Roberta Jamesa Wallera, w szczególności jego powieść "Co się wydarzyło w Madison County", w Polsce znana jest przede wszystkim za sprawą doskonałej ekranizacji z Clintem Eastwoodem (który był także reżyserem filmu) i Meryl Streep. Teatr 6. Piętro z Warszawy z okazji jubileuszu 50-lecia pracy artystycznej Daniela Olbrychskiego zaproponował widzom inscenizację tej książki. W spektaklu "Po drodze do Madison" w reżyserii Grzegorza Warchoła Olbrychskiemu partneruje Dorota Segda

Dźwięk saksofonu (grający na żywo Zbigniew Namysłowski) przerywa ciszę wprowadzając nas w melancholijny nastrój opowiadanej historii. Chwilę później słyszymy głos narratora (Piotr Fronczewski) zapowiadający, że wszystkie wydarzenia, w których zaraz będziemy mieli okazję uczestniczyć, są opowieścią usłyszaną od ich uczestnika Roberta Kincaida (Daniel Olbrychski), w którego życiu znaczącą rolę odegrały jedynie dwie rzeczy - fotografowanie i miłość do Franceski (Dorota Segda), którą spotkał wykonując kolejne zlecenie dla „National Geographic”, robiąc zdjęcie jednego ze starych mostów rozciągającego się nad rzeką w niewielkim miasteczku, w stanie Iowa. Zachęcające wprowadzenie okazuje się jednak najbardziej interesującym elementem przedstawienia, któremu nie pomogła ani gwiazdorska obsada, ani dobra literatura, którą Krystyna Demska-Olbrychska i Henryka Królikowska zaadaptowały na potrzeby sceny. Teatralna adaptacja głośnej powieści rozczarowuje i to na wielu płaszczyznach. 

Jak z pięknej historii o głębokim uczuciu zrobić melodramat w stylu opery mydlanej? Po obejrzeniu „Po drodze do Madison” nietrudno odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Wystarczy z dobrze napisanej prozy wybrać dialogi przesycone wzajemnymi wyznaniami miłosnymi i zapewnieniami dozgonnego oddania, które wypełniały niemalże całą drugą część spektaklu. Robert i Francesca prześcigają się w budowaniu językowych konstrukcji, których celem jest przekazanie jednej i tej samej treści: „Jesteś miłością mojego życia”. Po dziesiątej kwestii tego rodzaju, przedłużająca się scena pożegnalna staje się parodią samej siebie. Bohaterowie, którzy mieli być wzniośli, popadają w śmieszność, nic bowiem bardziej nie dyskredytuje wielkiego uczucia niż nadmiar słów. Reżyser najwyraźniej zapomniał, że w teatrze najważniejsze jest działanie i to ono powinno stać się nośnikiem znaczeń. 

Tymczasem Daniel Olbrychski wyrzuca z siebie potoki kwiecistych frazesów, jakby nie zdając sobie sprawy z faktu, że są one jedynie elementem składowym teatralnej materii, jednym ze środków scenicznego wyrazu. Subtelność przekazu zakłóca także nadekspresja aktorów, być może instynktownie czujących, że w przedstawieniu brakuje akcji, a same słowa nie są w stanie zbudować w widzu poczucia autentyczności i głębi przeżyć bohaterów.

Mieszane uczucia wzbudza także statyczna scenografia - w zapyziałym miasteczku, w znajdującym się „gdzieś na końcu świata” domu należącym do rolnika i jego żony wszystko lśni nowością. Ustawione na kuchennym kredensie naczynia i sztućce zachwycają błyskiem chromowanej stali, podobnie jak pozostałe sprzęty. W kuchni, w której rozgrywa się akcja, widzimy plastikowe radio i wykonaną z tego samego tworzywa lodówkę rodem z gigantycznego domku dla lalek. Na środku pomieszczenia stoi stół na wyjątkowo cienkich nogach (trudno wyobrazić sobie czteroosobową rodzinę rolnika z Iowa spożywającą posiłki przy meblu o tak wątłej konstrukcji) oraz dwa krzesła, jakich próżno szukać w przeciętnej, małomiasteczkowej, domowej jadłodajni. Jedynym nie budzącym większych zastrzeżeń rekwizytem jest sprzęt fotograficzny Roberta, choć i on w pewnym momencie staje się powodem wątpliwości. Z niewiadomych przyczyn żegnająca Roberta Francesca, która przechowywała w swym domu jego aparaty, nie oddaje mu statywu, który najprawdopodobniej bez słowa wyjaśnienia postanowiła zatrzymać dla siebie. Najwyraźniej twórcy przedstawienia konstruując akcję kierowali się logiką, która rządziła także doborem elementów scenograficznych.

„Po drodze do Madison” to spektakl zaprzepaszczonych szans. Twórcom nie udało się oddać subtelności przeżyć żyjącej na prowincji kobiety, która dla rodziny zrezygnowała z własnych ambicji, odkładając dyplom z literatury współczesnej do szuflady, ani w przekonujący, umiejętny sposób zobrazować zjawiska, jakie niezwykle rzadko staje się naszym udziałem. Cytując bohatera spektaklu, stwierdzającego, że „taka pewność zdarza się tylko raz” wypada stwierdzić, że mamy do czynienia z niezbyt udanym przedsięwzięciem, w którym próżno szukać psychologicznej głębi, życiowej prawdy i polotu.

Olga Ptak
Dziennik Teatralny Katowice
14 maja 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia