Bardzo współczesna opowieść o społeczeństwie

"Następnego dnia rano" - reż. Grzegorz Kempinsky - Teatr Miejski w Gdyni

Premiera Teatru Miejskiego w Gdyni, "Następnego dnia rano", to półtorej godziny niezobowiązującej zabawy. Jednak jeśli ktoś oczekiwał po tym tytule czegoś więcej, rozczaruje się. Są dobre momenty, ale nie brakuje też przestojów.

Tekst Petera Quiltera ma w sobie naprawdę duży potencjał. Można z niego zrobić brawurową inscenizację. Niestety, w teatrze im. Gombrowicza było jedynie poprawnie. Nie było dramatu, nie było też fajerwerków. "Następnego dnia rano" to pozycja przede wszystkim dla tych, którzy szukają pomysłu, aby przyjemnie spędzić czas, ponieważ na małej scenie gdyńskiego teatru sztuka jest po prostu miłym przerywnikiem od cotygodniowej rutyny i to, wbrew pozorom, jest dużą zaletą. Nie zawsze znajdziemy w trójmiejskich teatrach spektakle, które mają po prostu bawić i choć na chwilę odstresować widzów.

Jest to historia, która mogłaby się przydarzyć wielu. Fascynująca, ale zarazem przerażająca, bo unaocznia wszystkie możliwe lęki związane z nowo poznaną osobą i jej najbliższym otoczeniem. W tym wypadku rodziną.

Thomas (Rafał Kowal) budzi się obok Kelly (Agnieszka Bała), wcześniej niszcząc jej budzik. Nie wie gdzie jest, nie wie, co się stało i nawet nie pamięta jej imienia. Ich spotkanie było przypadkowe - oboje poszli do kina, byli mocno spóźnieni. Poznali się w kolejce, a w oczekiwaniu na kolejny seans pili alkohol. Ostatecznie, choć nie do końca wiedzą jak, trafili do sypialni. Historia, która mogłaby się tu zakończyć, u Quiltera ma w tym miejscu swój początek. Thomas, ukrywający swój strach i zakłopotanie pod płaszczem pewności siebie, szuka jak najszybszej drogi ucieczki. A ta wcale nie będzie taka prosta, tym bardziej, że do gry wejdzie... miłość.

Szybko też okaże się, że rodzina, która już niedługo miała także stać się jego, nie jest modelową. Jest szczęśliwa, ale inna. Otwarta, wyzwolona, bez jakichkolwiek tajemnic i tematów tabu. To, co dla niego powinno pozostać w sferze intymności, dla nich jest codziennością, jak poranna kawa. Thomas stara się utrzymywać swoje przekonania, ale nie bardzo mu to wychodzi. Jest pod ostrzałem, a sam ma też za małą siłę przebicia, aby bronić swoich postulatów. Nie pomaga w tym ani otwarta Kelly, ani jej równie szalona i ekscentryczna matka, Barbara (Beata Buczek-Żarnecka). Kiedy do tego wszystkiego dołącza jeszcze Martin (grany przez Piotra Michalskiego brat Kelly), główny bohater jakby z automatu wsiąka w świat, do którego trafił przypadkiem.

- Nie powinieneś być zmieszany, w końcu to tylko seks - pada w jednym z dialogów. I "Następnego dnia rano" jest tak naprawdę bardzo współczesną opowieścią o społeczeństwie. O tym, jak patrzymy na pewne sprawy, ale z naciskiem na seksualność. Coś, co jest przecież naturalne dla człowieka, zostało okryte tak grubym materiałem, że stało się niemal zakazane. Stworzone normy i ramy uniemożliwiają swobodną rozmowę na ten temat. I kiedy Thomas trafia do rodziny, w której nie ma żadnych tajemnic, a seks jest wręcz uwydatniany, nie może sobie z tym poradzić. Szybko jednak zatraca się w tym i odnajduje w rodzinie także miejsce dla siebie.

Sztuka, która rozgrywa się na przestrzeni sypialni nie sprawia wrażenia klaustrofobicznej. Przeciwnie - sporo się tu dzieje, choć - niestety - czegoś zabrakło. "Następnego dnia rano" mogło być naprawdę komediowym hitem Teatru Miejskiego, ale pozostanie raczej miłym akcentem w jego repertuarze. Zabrakło szaleństwa. Reżyser, Grzegorz Kempinsky, nie wyciągnął wszystkiego, co się dało z tej szalonej historii.

Najlepiej na scenie wypada Rafał Kowal, który świetnie odgrywa zmieszanego i zawstydzonego całą sytuacją Thomasa, jakby faktycznie to jego dotyczyło. Ciekawie swoją postać przedstawił także Piotr Michalski, który w bezpretensjonalny sposób pokazał nieco odklejonego od rzeczywistości Martina.

Natomiast panie, Agnieszka Bała i Beata Buczek-Żarnecka, chociaż czuły klimat swoich postaci, nie zatraciły się w nich. Grały trochę na zaciągniętym hamulcu i być może właśnie dlatego niespełna półtoragodzinna sztuka miała przestoje. Wtedy jednak pojawiał się Maciej Sykała, który jako Radio kradł momenty scenicznego marazmu i zajmował publiczność swoimi wykonaniami przebojów, które budziły bohaterów ze snu.

Przedstawienie Kempinsky'ego nie jest złe, ale brakuje mu odrobinę, aby można je było nazwać wybitnym. Jest solidnym tytułem, na który można, a nawet warto iść, ale raczej nie pozostanie w pamięci na dłużej. Jednocześnie trzeba też pamiętać, że komedia jest niezwykle trudną formą i bardzo łatwo jest przeholować w nieodpowiednią stronę. Tutaj jednak zachowawczość jest wyraźna. Wystarczyło by tylko lekko odpuścić, a mogło by być naprawdę rewelacyjnie.

Patryk Gochniewski
www.trojmiasto.pl
11 października 2017

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia