Będę niedaleko nad jeziorem

Rozmowa z Michałem Znanieckim

Komedia dell'arte pokazuje jak można farsowo pokazać rzeczy, która nas dotyczą. Pajace opowiadają o zdradzie małżeńskiej, tragedii. Często musimy coś dramatycznego opowiedzieć w duchu parodii, żeby móc przetrawić ból.

Z Michałem Znanieckim, reżyserem opery Pajace Ruggera Leoncavalla, pierwszego w Polsce superwidowiska plenerowego wystawionego przez Operę na Zamku w Szczecinie, rozmawia Magdalena Jagiełło-Kmieciak z Opery na Zamku.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Wybrał Pan na plenerowe przedstawienie Opery na Zamku w Szczecinie Pajace R. Leoncavalla. Dlaczego? Czy tylko dlatego, że odniósł Pan niebywały sukces wystawiając tę operę w Como we Włoszech?

Michał Znaniecki*: Zawsze gdy mówi się o plenerze, to trzeba znaleźć tytuł, który do pleneru przystaje, wtedy plener ma sens, jest uzasadniony. Takich oper wbrew pozorom nie jest dużo. Pajace są doskonałe do takiej produkcji, bo dzieją się na placu miejskim, aktorzy ściągają fikcyjną publiczność już w libretcie, nawołują, by przyszła na ich spektakl, przemieszczają się, co wygląda świetnie w plenerze, a w teatrze wychodzi zawsze bardzo słabo. Możemy to zrobić zgodnie z librettem, nie musimy na małej scence niczego udawać. Do tego zaprosiliśmy do tego przedsięwzięcia amatorów, czyli chór miejski, czyli osoby, które nigdy nie śpiewały, ale marzyły o tym. Teraz będą one mogły zaśpiewać na scenie wraz z profesjonalistami. Mówię tu i o emerytach, i o studentach, i o tych, którzy szaleją na karaoke. Musiałem więc wybrać taką operę, która pozwoli miejskiemu chórowi jak najlepiej w takim spektaklu się znaleźć.

Czy dzięki chórowi amatorów widzowie czują się bardziej tożsami z operą, którą oglądają? Czy to ma głównie związek z „teatrem w teatrze" w Pajacach?

Chodzi o obie rzeczy. Praca z ludźmi „prawdziwymi", naturszczykami jest bardzo atrakcyjna, gdyż zakładając maski teatralne, malując się, odkrywają oni, że mogą stać się kimś innym, czego normalni ludzie, nie aktorzy, po prostu nie wiedzą, choć codziennie wszyscy coś gramy, coś udajemy, zakładając marynarkę, sukienkę, która do naszego charakteru nie pasuje, bo na przykład tak chce nasz szef. To dotyczy wszystkich, ale w Pajacach możemy pokazać, że świat operowy nie jest wymyślony i elitarny, choć w pewien sposób został ograniczony na przykład przez Wagnera do jednego budynku. A przecież urodził się jako rzecz popularna. Na operach Mozarta były miejsca stojące, tam się krzyczało, reagowało. Później zamknięto budynki, podwyższono ceny, by tylko wybrana część mogła wziąć udział w spektaklu. Ja staram się wracać do populizmu, który w operze był na początku. By całe miasto mogło żyć operą, żeby jej się nie bało. Edukacja powinna polegać na współuczestnictwie, interakcji.

Pajace szczecińskie to jednak swoiste powtórzenie po tych w Como we Włoszech**? To nie ogranicza reżysera, nie utrudnia? Czy właśnie dopinguje: zróbmy to jeszcze raz, ale inaczej?

Ja w ogóle się nad tym nie zastanawiam, bo nigdy jeszcze nie zrobiłem niczego tak samo. Czasami siadaliśmy ze scenografem, gdy dostaliśmy nagrodę na przykład za najlepszy spektakl w Hiszpanii czy w Chorwacji i mówiliśmy; „dobra, dostaliśmy nagrodę, to spróbujmy ten spektakl powtórzyć, wykorzystajmy te rozwiązania, które się sprawdziły" . Nigdy nam to nie wyszło, zaczynaliśmy projekty i zawsze szły one w inną stronę. Gdy nawet próbowaliśmy, to po tygodniu dostawałam ataku kaszlu, po dwóch – mdlałem, po trzech – trafiałem do szpitala. Absolutnie nie powielam swoich pomysłów. Dzięki temu zawsze mogę się czegoś nowego nauczyć. Zresztą w Szczecinie Pajace mają zupełnie inny klucz. Tam pracowaliśmy w mieście, ograniczeni, ale i stymulowani murami Como, a tu mamy park. To zupełnie inna przestrzeń i zupełnie inaczej należy i można ją wykorzystać. Tak, by wszystko było uzasadnione. Stąd mamy wjazd zabytkowym samochodem z całą paradą, co w Como było niemożliwe. Także z chórem było inaczej, pracujemy na innych rejestrach, tam było bardziej „reżysersko", tu – bardziej na bazie emocji. Możemy bardziej naszych szczecinian otworzyć.

A jaka jest najistotniejsza różnica pomiędzy tymi dwiema realizacjami?

W Como bardziej byłem skoncentrowany na teatralności, wręcz przaśnej. Kostiumy były z papieru, właśnie bardziej maski. Tutaj mamy więcej show telewizyjnego, więcej grania, które znamy z telewizji, gdzie ludzie udają różne emocje w programach typu reality show, w superkostiumach, z dzisiejszą technologią, cuda i „cudziki", kostiumy, które świecą, projekcje. To będzie bardziej Eurowizja niż teatrzyk objazdowy, jak to było w Como. W ten sposób spektakl zamienia się w pewną krytykę budowania świata, który nie jest prawdziwy. Bo pod spodem jest prawdziwa tragedia.

O czym mówią o nas Pajace? Jakie maski z nas zdejmują, jakie wkładają?

Z chórami, które wkładają białe i czarne maski, pracowaliśmy nad tym, kim nie jesteśmy. „Białe" pajace pokazują wszystkie emocje, reagują na każdą arię, na każde wzruszenie. Pokazują, jacy jesteśmy w środku, nie eksponując tego. „Czarne" pajace to jest sama zewnętrzność: awanturnictwo, agresja, by przetrwać, wyścig szczurów. To jest publiczność, która wchodzi arogancko na scenę tylko po to, by się pokazać. Totalna powierzchowność. Celebryckie podejście do życia, choć w środku nam się gotuje, w środku płaczemy. A na zewnątrz? Facebook absolutny, tylko zdjęcia z uśmiechniętą twarzą.

Czyli w tej komedii dell'arte mamy mocne przesłanie. Smutek jest w tej wędrownej trupie...

Komedia dell'arte pokazuje jak można farsowo pokazać rzeczy, która nas dotyczą. Pajace opowiadają o zdradzie małżeńskiej, tragedii. Często musimy coś dramatycznego opowiedzieć w duchu parodii, żeby móc przetrawić ból. Tu mamy męża, stłamszoną kobietę, jej kochanka w klasycznym, prostym schemacie. Tu znów odwołam się do świata celebrytów - ile oni wychodząc z domu muszą udawać! My sami stajemy się celebrytami – przez Facebooka, Snapchata, Instagram, choć tak naprawdę nie mamy żadnych zasług artystycznych - budując w tych mediach zupełnie inną postać. To dotyczy nas wszystkich.

A jaką maskę zdjęły Pajace z Michała Znanieckiego?

Moją maską jest bycie reżyserem, czyli osobą silną, zdecydowaną, konkretną, wszystkim tym, czym nie jestem. Jestem zodiakalnym Rakiem, prawdziwym Rakiem, który jest totalnie „pokopany", nadwrażliwy, niepoprawny w swojej kruchości. A mówienie o nadwrażliwości nie jest komplementem dla Raka. Ja wiem, jak boli to wszystko. Dla mnie stanąć przed 200-osobowym chórem i konsekwentnie poprowadzić spektakl, doprowadzić do premiery – to jest moja maska i wyzwanie.

Przeżył Pan coś takiego, co można byłoby opatrzyć słynną frazą z tej opery: „Śmiej się, Pajacu"?

Przeżyłem. To była ważna premiera w moim życiu, w Madrycie. Przed próbą generalną zginęła moja mama w wypadku samochodowym. A ona zawsze mnie uczyła, że premiera jest ważniejsza od jej pogrzebu. To było anegdotą rodzinną, a stało się naprawdę. Musiałem wybierać, czy wrócić z Madrytu, czy doprowadzić do premiery. Udało się i jedno i drugie, ale to było moje „Śmiej się, Pajacu". Zwłaszcza że dekoracja do spektaklu była zrobiona z drzew, a auto mojej mamy rozbiło się właśnie na drzewie. Podczas ukłonów byłem w takim szoku, że aktorzy na scenie płakali, a ja się uśmiechałem, bo automatycznie włożyłem maskę.

Jaki jest Pan w pracy? Otwiera się Pan na pomysły zespołu?

Jestem liderem, jestem po to, by wśród tych, z którymi pracuję wzbudzić entuzjazm. Entuzjazm, który jest najbardziej boską cechą człowieka - jak twierdził Kundera. Zawsze mam bardzo dobrze spreparowaną wizję „na dzień dobry" i „na do widzenia". To ta sama wizja. Ale w trakcie pracy jest ona chowana do szuflady. Ma być zaproponowana przez mój zespół. Moja pracą jest wyciągnąć od ludzi moje pomysły. Jestem okiem zewnętrznym, każdy buduje swojego puzzla, który zna swoje granice, ale połączenie całego obrazka to już tylko moja praca. Często nawet na próbie generalnej soliści nie wiedzą, jak wygląda całość.

Ale premiery pan już nie ogląda.

To wynika z mojej impotencji w tym czasie. Podczas premiery nie ma mnie przecież na scenie, nie ma mnie nawet za kulisami, nie gram jako muzyk, nie jestem dyrygentem.

To gdzie Pan jest wtedy?

Siedzę w pokoiku i płaczę. Jestem Rakiem, nie mogę patrzeć na swój spektakl! Powtórzę – już wtedy jestem impotentem, niczego nie mogę zrobić, nie mogę nikogo ostrzec, że gdzieś jest błąd, nie mogę go naprawić, bo już jest widownia. Artyści na scenie muszą sami obronić moją wizję.

Pajace będą później przeniesione na scenę Opery na Zamku, do budynku. Jak to będzie wyglądać?

Przestawiamy akcenty. Przestawiamy akcent na garderobę, malutkie miejsce naszego jestestwa w świecie artystycznym. Ta garderoba stanie się centrum naszych emocji i naszych konfliktów. Nie potrzebujemy dekoracji i wielkich scen. Kostiumy jak z telewizyjnego show pozwolą nam zbudować kontrast, bo one nawet nie mieszczą się w tej garderobie. To będzie skupienie się jedynie na człowieczeństwie każdej postaci, która będzie bardzo blisko widza. Chodzi nie o spektakularność, a o maskę codzienną. Tu każdy grymas będzie czytelny, każda hipokryzja, człowiek wypełni małą przestrzeń do maksimum. To będzie pokazanie mikro relacji międzyludzkich, dlaczego ktoś nie odchodzi, choć powinien, dlaczego nie ucieka, choć powinien, dlaczego na zewnątrz, przed dalszą rodziną pokazuje, że wszystko jest dobrze... Nijakie życie to też jest udawanie. Dlatego chór nie będzie miał masek czarnych czy białych, bo tego już nie potrzebujemy, już jesteśmy w życiu codziennym.

To będzie wobec tego zupełnie inny spektakl...

Musi być, inaczej bym go nie robił.

Do Opery na Zamku w Szczecinie wraca Pan z wielkich scen światowych, z nagrodami, laurami. Co Pana tu urzeka?

Podejście do artysty, czyli dialog, który nie we wszystkich wielkich teatrach jest możliwy. Wielkie teatry narzucają pewne wizje, bo je trzeba sprzedać, rozmowy są rzadkością, czy z dyrektorem, czy z dyrygentem. Czasem z dyrygentem nie widziałem się do czasu próby generalnej. Tutaj ten dialog jest ważny i dla dyrekcji, i dla ludzi, z którymi pracuję. Kiedy dyrektor mówi, że chciałby mieć projekt odważny, ważny czy trudny z jakiegoś powodu, to zaczyna się rozmowa. A czasem się widzi dyrektora dopiero na premierze...

Pan żartuje teraz?

Nie. Czasami dopiero na bankiecie... (śmiech) Czujesz się jak produkt. A w Szczecinie ma się to wrażenie, że pracuje się z chórem czy solistami, którzy chcą rozmawiać o tym, co robimy. Widzę światełka w oczach ludzi, z którymi tworzę w Szczecinie. Człowieczeństwo tego teatru jest ważniejsze niż wielkie sceny. Szczecin jest w pierwszej piątce miast, gdzie najchętniej pracuję.

Parafrazując prolog Pajaców: „Przedstawienie czas zacząć". Gdzie podczas premiery będzie Michał Znaniecki? W garderobie?

Nie. Myślę, że będę niedaleko nad jeziorem i stamtąd będę słuchał reakcji publiczności.

Czyli szukamy łódki?

Zrobię sobie tratwę. W końcu mieszkam na wyspie, jestem specjalistą od takich rzeczy. (śmiech)
___

*Michał Znaniecki - autor ponad 200 spektakli, pracuje na najważniejszych scenach operowych całego świata, między innymi we Włoszech, Francji, Irlandii, Hiszpanii, Polsce, Argentynie, Urugwaju czy Kubie. Wyspecjalizował się w megaprodukcjach plenerowych, które realizował między innymi na stadionach, wyspach i w parkach – między innymi współpracując z Israeli Opera na pustyni w Masadzie w ramach wieloletniego kontraktu. (...) Współpracował z największymi nazwiskami świata opery i teatru, między innymi z Placido Domingo, Piotrem Beczałą, Mariuszem Kwietniem, Lorinem Maazelem czy Jose Curą. Był jednym z najmłodszych dyrektorów Opery Narodowej w Warszawie i Opery Poznańskiej."
Źródło: znaniecki.net

**Pagliacci w reżyserii Michała Znanieckiego we Włoszech zdobyło najważniejszą nagrodę operową. Jury, w skład którego wchodzi czołówka włoskich krytyków operowych, przyznało nagrody w 13 kategoriach. Premio Abbiati wręczane są każdego roku, a w gronie laureatów znajdują się najwybitniejsi włoscy artyści i najważniejsze wydarzenia. Nagrody te potocznie zwane są włoskimi Oscarami operowymi. Tym razem nagroda specjalna im. Filippo Siebanecka przypadła w udziale projektowi Teatro Sociale w Como "200.com-Pagliacci 2015", w reżyserii Michała Znanieckiego. Pagliacci to spektakl, który powstawał we współpracy z mieszkańcami Como. Wielotysięczna widownia, dziesięć placów miasta, scenografia Luigiego Scoglio i kostiumy Adama Królikowskiego to tylko wartości dodane spektaklu uznanego przez jury za najciekawszy projekt muzyczny roku 2015 we Włoszech, wygrywając chociażby z Festiwalem Arena di Verona czy spektaklami w rzymskiej Caracalli. Podczas wielomiesięcznych warsztatów przygotowywany był ponad 200-osobowy chór, składający się z mieszkańców miasta, który wystąpił w finałowym widowisku plenerowym obok wybitnych solistów i mediolańskiej orkiestry Pomeriggi Musicali.
Źródło: znaniecki.net

Magdalena Jagiełło-Kmieciak
Materiał Opery
28 lipca 2017

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...