Bez polotu

"Księżycowy Chłopiec" - reż. Igor Gorzkowski - Gdański Teatr Szekspirowski

Gdański Teatr Szekspirowski po dwóch sukcesach we współpracy z Teatrem Wybrzeże i Teatrem Muzycznym wyprodukował spektakl wspólnie z offowym Teatrem Soho z Warszawy. Blisko trzygodzinny "Księżycowy chłopiec", nie dość, że o połowę za długi, jest jednak spektaklem sformatowanym na kameralną przestrzeń warszawskiego teatru, dlatego na scenie Teatru Szekspirowskiego wypada bardzo blado.

Spektakle Igora Gorzkowskiego (reżysera "Księżycowego chłopca") z pewnością nie są dla każdego. To zazwyczaj słodko-gorzkie przedstawienia, w których przeważnie króluje groteska oraz wyrafinowane poczucie humoru. Mają swój niespieszny, kontemplacyjny rytm, wyznaczany w dłużej mierze przez muzykę graną na żywo i często oparte są na intymnej relacji z widzami, siedzącymi w prowadzonym przez Gorzkowskiego Teatrze Soho bardzo blisko aktorów. Dlatego też często na obcych scenach przedstawienia Teatru Soho wyglądają jak ryby wyrzucone na brzeg - tracą swój rytm i charakter, przez co często prezentują się gorzej.

Właśnie z taką sytuacją, jak sądzę, mamy do czynienia w przypadku najnowszej premiery i trzeciej koprodukcji Teatru Szekspirowskiego - "Księżycowego chłopca" na podstawie książki "Pierrot mon ami" Raymonda Queneau. Spektakl przez ostatnie tygodnie powstawał w Gdańsku, jednak to w Warszawie znajduje się jego macierzysta scena i wyraźnie z myślą o niej został przygotowany.

Powieść Queneau sama w sobie wymyka się łatwej klasyfikacji. Jej bohater - Pierrot - błąka się po przedwojennym Paryżu szukając zajęcia. Dostaje je w Uni-Parku, czyli parku rozrywki, w którym otrzymuje coraz to inne zadania, bezskutecznie usiłując zatrzymać się gdzieś na dłużej. Oprócz egzystencjalnej tułaczki bohatera, pojawia się wątek miłosno-detektywistyczny. Żona dyrektora Uni-Parku stara się dowiedzieć, dla kogo porzucił ją przed laty jej pierwszy kochanek. Z kolei nagłe spalenie Uni-Parku budzi różne podejrzenia, formułowane w mniej lub bardziej zawoalowany sposób przez bohaterów.

Niestety, groteskowa forma zaproponowana przez Gorzkowskiego, oddająca pełną niedomówień, refleksyjną atmosferę powieści, zestawiona z tekstem "Księżycowego chłopca", daje w efekcie bardzo ciężkostrawną mieszankę. Głównym jej grzechem jest nadmiar, który uwidacznia się już w samej adaptacji, właściwie oddającej całą powieść Queneau poddaną tylko nieznacznym skrótom. W efekcie spektakl jest zwyczajnie przegadany i o wiele za długi - bez szkody dla przedstawienia można by je śmiało skrócić o połowę, wyrzucając przy tym nic nie wnoszącą (poza chwilą oddechu dla publiczności) przerwę.

Dlatego całość, niemal pozbawiona dramaturgii i zatopiona w marazmie i przedłużających się momentach ciszy, okazuje się propozycją wymagającą wielkiej cierpliwości widza, wynagradzanego od czasu do czasu efektowną wizualnie (np. występ fakira, pożar Uni-Parku) lub farsową (zabiegi pielęgnacyjne dwóch bohaterów wykonywane przez muzułmańskie niewolnice) sceną. Niełatwe zadanie mają więc aktorzy. Przykro patrzeć na tej klasy aktora co Przemysław Bluszcz, robiącego z siebie idiotę w roli dyrektora-przygłupa Pradoneta (na szczęście pozostałe role Bluszcza - Voussois i Posidon - pozwalają mu naprawić to fatalne, niezawinione przez niego wrażenie).

Przezroczysty jest również główny bohater spektaklu - wieczny obserwator, niemal mechanicznie poruszający się (niczym pojawiający się na chwilę na scenie tygrys z karuzeli), Pierrot Andrzeja Mastalerza. To on powinien być siłą napędową spektaklu, jest jednak tylko pozbawionym mocy jej trybem. Na ich tle zdecydowanie najciekawiej w każdej z ról (Leonie, Pani Pradonet i zabawnej babuleńki Edith) wypada Anna Sroka-Hryń, która swoje bohaterki wyposaża przede wszystkim w emocje. Bezbarwna w roli córki Pradoneta, Yvonne, pozostaje Weronika Humaj. Ożywienie w roli fakira Kruja-Beja wprowadza w swoich epizodach Bartłomiej Bobrowski.

Jednak najjaśniejszym punktem przedstawienia jest Piotr Tabakiernik, obecny przez cały czas przedstawienia na scenie muzyk-akompaniator i improwizator, grający na wyjątkowym instrumencie z lat 70. oraz na ramie zniszczonego fortepianu. Wielka szkoda, że reżyser bardzo oszczędnie z tego korzysta, bo muzyka przygotowana przez Tabakiernika wnosi powiew świeżości do praktycznie każdej sceny, w której jest wykorzystana.

Szkoda, że reżyser nie wyselekcjonował wątków powieści Queneau, których natłok przytłacza i powoduje wrażenie afabularności, a w rezultacie dezorientację widzów. Gdyby bohaterzy (zazwyczaj jest nim starający się uporządkować fakty Pierrot) nie streszczali tego, co wcześniej wygłaszają niekończących się monologach, trudno byłoby w ogóle uchwycić sens ich scenicznych działań. Liczne przegadane sceny (z rekordowo długim, usypiającym monologiem Mounnezerguesa o swojej przeszłości), choć w zamyśle zabawne, po prostu nużą. Przez to cała utkana na licznych pauzach i zawieszeniach akcji, niespójna fabularnie i tylko niekiedy błyskotliwie przedstawiona opowieść staje się, niestety, mało ciekawa.

Łukasz Rudzińsk
www.trojmiasto.pl
4 października 2016

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...