Bez żadnej kontroli narracyjnej

"HollyDay" - reż. Michał Siegoczyński - Teatr Studio w Warszawie

Sztuka "Hollyday" w reżyserii Michała Siegoczyńskiego, chociaż wybrałam się na nią po dwóch latach od premiery, grana była przy pełnej widowni. Pełnej szeptów, chichotów i wytrzeszczonych w wyrazie niedowierzania oczu. Półtoragodzinny spektakl stara się balansować na granicy kiczu i dobrego smaku, teatru "artystycznego" i musicalowo-filmowej konwencji. Niestety, nie kończy się z równą gracją jak występ tanecznego interludium, które w sobie zawiera

Holly (Magdalena Boczarska) chce być gwiazdą. Fred (Piotr Wawer) chce być gejem. Jim (Antoni Pawlicki) też chce być gejem, więc przynajmniej ci dwaj mają jakieś zbieżne interesy, o ile Jim akurat nie jest na haju. Rita (Ewa Błaszczyk) chce z gracją odebrać nagrodę życia. Max (Mirosław Zbrojewicz) chce być bezwzględnym gangsterem, ale o duszy romantycznego chłopca śpiewającego pod księżycem. Pan tancerz, który pojawia się na scenie i poza sceną w różnych momentach, najprawdopodobniej chce po prostu dobrze zatańczyć. Ciężko jest napisać rzetelną recenzję sztuki, która tak naprawdę rozsypuje się w rękach przy próbie interpretacji. Pierwszym wrażeniem po wyjściu z warszawskiego Teatru Studio jest „za dużo” – za dużo motywów, które reżyser usiłuje zgrać w jedną całość, za dużo przemów bohaterów, stylizowanych na współczesny, płynny i na wskroś nowoczesny język, za dużo gier słownych, ginących w potoku wymowy i w kiepskiej w gruncie rzeczy akustyce, za dużo miszmaszu stylistycznego.

Sztuka, dla której inspiracją miała być książka Trumana Capote’a „Śniadanie u Tiffany’ego”, faktycznie wychodzi od znanego wszystkim motywu: Holly, niezapowiedziana, zjawia się w mieszkaniu Freda. Holly robi jakąś karierę, romansuje z jakimś mężczyzną, coś ją jakoś łączy z Ritą, rodzajem fashion designera czy casting directora gdzieś w jakimś modowym półświatku. Fred chce spać, a potem chce zamieszkać z Jimem, więc jeździ z nim metrem, dokonuje gwałtownego coming outu, przebija się przez opary marihuany unoszące się ponad kochankiem. Bardzo dużo w tym wszystkim niedookreśleń. Tak naprawdę nie dostajemy żadnych informacji o prawdziwych działaniach bohaterów, a zamiast mglistej otoczki tajemnicy otrzymujemy denerwującą atmosferę „ale o co właściwie chodzi?”. W potoku słów nawet rzeczy zmieniają swoje znaczenie: olbrzymie pomarańczowe kanapy grające jednocześnie dom i łóżko mogą być dachem i metrem, lodówka to szafa grająca, prysznic zaś – to oczywiście słuchawka telefonu. Z drugiej strony natomiast, reżyser zalewa nas pełnią dosłowności: jeśli Jim chce wziąć prysznic, to wchodzi nago pod tryskającą wodą rurę. Jeśli pływać, to w stroju kąpielowym, a jeśli jechać metrem, to oczywiście warszawskim.

Jest w tym spektaklu kilka naprawdę dobrych scen, ale zdaje się, że reżyser uznał, że tych kilka mu nie wystarcza i wypełnił pozostały czas tym, co udało mu się wymyślić. Powoduje to nie tylko problem ze zrozumieniem spektaklu pod względem jakiejkolwiek ciągłości fabularnej, ale także ze zrozumieniem trajkotających aktorów. Również kilka konwencji, jakie Siegoczyński upycha w swoim spektaklu, wypada w gruncie rzeczy blado, gryząc się ze sobą, zamiast nawzajem się podkreślać. Mamy musical: aktorzy nagle rzucają wszystko, żeby nam zaśpiewać – nie zawsze wiadomo po co. Mamy kiepski melodramat, zakończony morderstwem. Mamy w końcu pana tancerza, który a to potańczy, a to poskacze na trampolinie, a to pomoże nosić Holly w bardzo sugestywnej scenie nurkowania.

I tak naprawdę otrzymujemy produkt, który najlepiej firmują słowa, wypowiadane przez Jima, usprawiedliwiającego się, że mówi „bez żadnej kontroli narracyjnej”. Ale o ile Jima usprawiedliwia jego wieczny stan upalenia, to co usprawiedliwia reżysera „Hollyday”?

Karolina Ćwiek
teatrakcje.pl
2 grudnia 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia