Biała msza

"Msza" - reż. Artur Żmijewski - Teatr Dramatyczny w Warszawie

W "Mszy" Żmijewskiego było coś niepokojąco wibrującego, co nie daje spokoju. Nie oburza, lecz zaburza; każe myśleć o braku, a nawet o utracie jakiegoś miejsca - może niemożliwego, utopijnego, które mogło być piękne, gdyby nie ludzie

Dla kogoś, kogo babcia prowadzała na „majowe”, roraty, rekolekcje, różańce, „czerwcowe”, a przede wszystkim na coniedzielne, msza jest całkowicie oswojona i bezpieczna. Niezależnie od tego, czy wierzymy i jak gorliwie, obrzędy kościelne ze względu na swoją masową powtarzalność i bezpieczną rutynę księży na ogół nie mają wiele do zaoferowania, a udział w niedzielnej mszy sprowadza się do zaliczenia obowiązków wymaganych przez kościół w imieniu Boga. Charyzmatyczni kapłani, mistycy głoszący płomienne i mądre kazania, które poruszają nawet niewierzących, zdarzają się rzadko, a „bicie baranka” nie jest działaniem subwersywnym ani transgresyjnym. W ogóle nie jest działaniem, lecz gestem. Nie wiem czy pustym, każdy ma prawo ocenić to i odczuć sam.

Artur Żmijewski zrobił rzecz na pozór prostą, która już dawno powinna była zostać zrobiona – przeniósł mszę do teatru. W skali jeden do jeden. Na scenie postawił ołtarz udekorowany kwiatami, zawiesił krucyfiks, rozstawił świece. Z boku sceny fisharmonium z organistą, a na balkonach prosceniowych lóż chórki dziewczęce. Może poza zapaleniem paschału wszystko jak podczas każdej niedzielnej mszy. Nawet termin odprawiania poprawny: sobota i niedziela – jak wiadomo obecność na wieczornej mszy w sobotę załatwia sprawę. Jedyna różnica (zresztą zasadnicza), że ołtarz stoi w teatrze, a zamiast księdza i kleryka mamy aktorów, tego przecież jednak na pewno nie wiadomo. Wychodzą wprawdzie po wszystkim do ukłonów, przełamując ewentualne złudzenie, ale ślubów kapłańskich i uprawnień do sprawowania sakramentów nie widać, więc można się nabrać.

Niełatwo tu wyłapać różnice między mszą rzeczywistą a jej teatralną kopią. Mimo braku jawnych prób obrazoburstwa czy bezczeszczenia świętości, rzecz cała wywołała ogromne poruszenie i niezawodnie mocne reakcje prasy prawicowej. Trochę dyżurnie oczekiwano skandalu, więc udało się go odnaleźć. Gdybym miał obserwować to zdarzenie z punktu widzenia kościoła, wzburzyłoby mnie jedynie to, że Żmijewski obsadził w księżych rolach aktorów pozbawionych jakiejkolwiek charyzmy, a w związku z tym obniżających rangę i potencjał mszy. Choć tak właśnie zachowuje się większość księży, którzy beznamiętnie klepią wyprane ze znaczeń formuły – namiętność czy pasja nie są podczas odprawiania mszy wymagane. Inaczej niż w teatrze, tu rygory są ostre i brak zaangażowania likwiduje przedsięwzięcie zwane przedstawieniem – ale to zupełnie inna sprawa.

Przeniesienie, którego dokonał Żmijewski, ma znikome znaczenie dla Kościoła, a kapitalne dla teatru, pojmowanego nie tyle jako umiejętność replikowania występów, ale jako wytwarzanie wspólnoty widzów; ujawniło też pewne mechanizmy działania teatru, a właściwie teatralnych tęsknot, które zresztą mogą być realizowane także poza teatrem. Proste odwrócenie znaków ujawniło niespodziewanie drzemiące w nas, teatralnych widzach, religijne tęsknoty, które być może kompensujemy poszukiwaniami przeżyć teatralnych. Być może, bo jednak teatr ze swym adresem do intymnych i silnych emocji działa w innych rejestrach niż kościelne przekazy tajemnic wiary. Oba miejsca tworzą jednak wspólnotę.

Czerń – to było najbardziej dojmujące w tej białej mszy. Białej, bo odprawionej na biało – tak jak w teatrze aktorzy mówią tekst na biało, bez emocji, bez przeżywania, bez zaangażowania. W gruncie rzeczy nie uprawiają teatru, choć mówienie na biało jest czasem pożądanym i stosowanym środkiem wyrazu. Czerń, z której wyłaniały się na scenie kościelne elementy. Czerń, w której świecił jasno biały obrus na ołtarzu. Czerń, której kierunek działania nie był jasny. Nie wiadomo, czy ołtarz się z niej wyłaniał, czy też miał za chwilę zostać przez nią pochłonięty. W kościele jesteśmy zalani światłem, otoczeni bezpiecznymi wyobrażeniami scen z Ewangelii, których okrucieństwo (ukrzyżowanie), tak jak męczeństwa rozmaitych świętych, zupełnie nam spowszedniało. Za ołtarzem są mury kościoła, obrazy, jest wypełnione tło. U Żmijewskiego scena Teatru Dramatycznego ziała czarną pustką, teatralnym mrokiem, na który zwykle nie zwracamy uwagi, który jednak tym razem wydawał się wyjątkowo nieprzyjemny i nieprzejednany. Lękowy. Może dlatego ten ołtarz, chociaż jak wiadomo fake, tak silnie działał i koncentrował uwagę? Pobrane z teorii teatru zasady podziału na mikrokosmos sceny i makrokosmos świata nagle stały się rzeczywiste, namacalne, fizyczne. A wobec lęku naturalnie tworzy się wspólnota zagrożonych. Zresztą powodów do obaw było więcej. Na przykład niepewność co do przebiegu całego zdarzenia.

Mimo że byłem na drugim spektaklu i było już wiadomo, na czym cała rzecz polega, baliśmy się konieczności uczestniczenia, reagowania, podjęcia decyzji, czy będziemy wstawać, klękać, śpiewać, czy pójdziemy do komunii, czy damy na tacę. Ostatecznie to ostatnie okazało się najprostsze, zwłaszcza, że cel był szlachetny: w przededniu Wszystkich Świętych zbiórka szła na komitet imienia Jerzego Waldorfa, zajmujący się ratowaniem starych Powązek. Na tacę daliśmy chętnie, choć skąpo (po całym zdarzeniu informacja o wielkości kwesty zawisła na drzwiach teatru – około 300 złotych). Do komunii wyruszyły dwie osoby (jedna podstawiona na wypadek całkowitego braku chętnych). Do wstawania, klękania, śpiewania i odpowiadania „księdzu” nie było nikogo. Szybko jednak wyparowała przedspektaklowa atmosfera radosnego rozluźnienia, złośliwych komentarzy i wspominania, kto ile lat temu był ostatnio na mszy albo u spowiedzi. Atmosfera stężała, właściwie stała się nieznośna. Męka mszy w całkowitej ciszy. Męka księdza-aktora zażenowanego swoim dziwnym położeniem. Męka widzów, którzy mają na końcu języka wszystkie wymagane odpowiedzi i modlitwy, a jednak nie wychodzą z roli widzów, a właściwie nie wchodzą w rolę wiernych, uczestników. Bierny opór, właściwie słownikowy. Gdyby trzeba było zilustrować w jakimś słowniku to hasło, wystarczyłaby fotografia mszalnej publiczności. Nawet przekazywanie znaku pokoju nie miało wzięcia. Mur udawanej obojętności, bardziej grany niż mszalna obecność aktorów. A jednocześnie ta zoporowana wspólnota miała ochotę na uczestnictwo, na wejście w coś poważnego i porywającego, czy raczej odrywającego od codzienności. Krótko mówiąc, pokładała we mszy podobne nadzieje, jakie pokłada w spektaklu: liczyła się chęć uczestnictwa i przeżycia, ale jednocześnie uczestnictwo zostało zablokowane. Czy winne temu były palące się cały czas światła na widowni? W kościele przecież też zwykle nie gasi się świateł (chyba że u ojców dominikanów). Ten zbiorowy paraliż był bardzo tajemniczy. I chyba przewidziany, czy nawet zaplanowany przez performera. Nieporuszeni do samego końca, odetchnęli z ulgą, kiedy można było klaskać, kiedy zwyczaje wróciły do zrutynizowanej normy.

Momentem kryzysowym było kazanie. Spoza liturgii, oddane zawsze inwencji kapłanów. W praktyce najbardziej polityczny i zarazem najbardziej manipulatorski fragment mszy. Niedziela ta poświęcona była kapłaństwu. Kazanie oscylujące w aluzyjności między stanem kapłańskim i aktorskim zachęcało do kultywowania cnoty skromności, idei służby. Kończyło się zaś podważeniem słów pewnego „lewackiego filozofa”, który stwierdził, że „rewolucja stoi u bram”. Otóż nie: to „Ewangelia stoi u bram”. W sumie Kościół, jaki wyzierał z tego kazania, był chyba takim, o jakim wszyscy marzymy: służebnym, wyrzekającym się własnego ego, władzy i narcystycznego uwielbienia. Podobny teatr także z pewnością nie byłby obcy oczekiwaniom widzów. Tyle że w teatrze zawsze chętniej wierzymy w rewolucję u bram niż Ewangelię.

W sumie nic się nie stało. Po „Mszy” pozostanie kilka opisów, zapis filmowy, który zapewne będzie miał swoje dalsze życie na berlińskim biennale. Żarliwe protesty i oburzenie prawicowych gazet, które z tej białej mszy uczyniły czarną, satanistyczną profanację, opadły równie szybko jak się podniosły. Przywykliśmy do tego, że wydarzenia artystyczne nie odmieniają losu świata (z małymi może wyjątkami). A jednak w tej mszy było coś niepokojąco wibrującego, co nie daje spokoju. Nie oburza, lecz zaburza; każe myśleć o braku, a nawet o utracie jakiegoś miejsca – może niemożliwego, utopijnego, które mogło być piękne, gdyby nie ludzie. Dlatego wolę msze w teatrze. W teatrze ludzie też mogą wszystko zepsuć. Ale nie mają nadanego autorytetu, tylko muszą go zdobywać, o niego walczyć. Może dlatego czasem udają im się prawdziwe czarne msze, po których długo nie można się uspokoić. Kościoły są tymczasem oazą spokoju, choć z nadania stoją na granicy między nami a Absolutem i wiecznością. Teatry znajdują się tam tylko czasami, zawsze z wyboru i wskutek wytężonych działań. I może chwała Bogu.

Piotr Gruszczyński
Dwutygodnik
27 grudnia 2011

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia