Billie i Judy

"Lady Day" - reż. Natalia Babińska, "Na końcu tęczy" - reż.Dariusz Miłkowski - Teatr Rozrywki

Trudno nie dostrzec podobieństw pomiędzy bohaterkami tych spektakli: obie były na szczycie i obie dotknęły dna. Teatr Rozrywki przybliża widzom postacie Billie Holiday i Judy Garland. Silą rzeczy wyszedł też pojedynek pomiędzy Anną Sroką a Marią Meyer. Wynik dla widzajest jasny: doświadczenie góruje nad młodością, talent dojrzały nad talentem szlifowanym.

Zapewne ciekawa byłaby odpowiedź dyrektora Dariusza Miłkowskiego, na pytanie o powody, dla jakich dwa w gruncie rzeczy podobne widowiska muzyczne pojawiły się na tej samej, kameralnej scenie Teatru Rozrywki niemal jednocześnie.

Anna Sroka wciela się w rolę Billie Holiday, jest to właściwie monodram muzyczny. Kwestie wypowiadane przez akompaniującego artystce Włodzimierza Nahornego trudno uznać za rolę, to raczej - z całym szacunkiem dla Nahornego, który przecież ambicji aktorskich nie ma - przerywniki, mające raczej dać Sroce czas na przebranie się w inny strój niż skontrapunktować akcję. Mimo to, z oczywistych przyczyn, występ Nahornego w quasi aktorskich epizodach, sam w sobie stanowi rarytas. Marii Meyer towarzyszą Jarosław Czarnecki i Tadeusz Zięba, tworząc ciekawy duet antagonistów, lecz mimo to jej rola to w jakimś sensie również muzyczny niemal monodram.

Anna Sroka zabłysnęła w Teatrze Rozrywki rolą lesbijki Maureen w musicalu "Rent", za którą otrzymała Złotą Maskę. W "West Side Story" kreuje Anitę. Jednak scena kameralna w jakimś sensie "rozbiera", artysta zostaje pozbawiony wszelkiego rodzaju podpórek, z jakich może korzystać na dużej scenie. Zostaje podany widzowi nie jak motyl fruwający nad piękną łąką, ale niczym ten sam owad pod szkłem, ze skrzydłami przyszpilonymi do białej tekturki. Nie da się ukryć - Sroka w takim charakterze to smakowity kąsek (w znaczeniu aktorskim). A jednak ten spektakl może chwilami nużyć - bynajmniej nie dlatego, że Sroka gra nieprzekonująco, śpiewa zbyt mało ekspresywnie. Owszem, śpiewa z ekspresją, gra przekonująco - niestety jakby wciąż na jednym, tym samym, tonie. Podpita, brzydka, ocierająca się o wulgarność kobieta, która przemienia się tylko wówczas, gdy staje przed mikrofonem - bo śpiewać wciąż potrafi charyzmatycznie. Ale od wzniosłości do śmieszności, do upadku jest jeden tylko krok - te słowa dotyczą bohaterek obu przedstawień. Bo kiedy potykają się na scenie, zapominają tekstu, stają bezradnie, patrząc na widownię, bluzgają w jej stronę - są już tylko żałosnym cieniem dawnej świetności. A jednak, jak wspomniałem, wydaje się, że Sroka gra na jednym tonie - kiedy opowiada o swoim dzieciństwie nie wydobywa tonów małej zakompleksionej, skrzywdzonej dziewczynki. Jej bezradność nie staje się bardziej dziecinna, nie zmienia się ton, kiedy wspomina matkę. Na małej scenie, w przybliżeniu, w najtrudniejszym wyzwaniu monodramu można dostrzec, że diament talentu Anny Sroki wciąż jeszcze wymaga uszlachetniającego szlifu w szczegółach.

Taki szlif posiada Maria Meyer (to konstatacja nader mało odkrywcza). Kreowana przez nią postać Judy Garland jest wulgarna, bo alkohol rozkłada, ale w niektórych scenach wzruszająca, bezradna, poruszająca - tych rysów jakby nieco brakowało Billie granej przez Srokę. I co najważniejsze - wydaje się, że na scenie widzimy prawdziwą Judy, a nie Marię Meyer, co przy tak bogatym aktorskim dossier jest wielkim sukcesem. Meyer podchodzi wciąż do roli, chcąc pokazać bohaterkę, choć publiczność pewnie zaakceptowałaby sytuację, kiedy widziałaby w musicalu nie Judy Garland, ale Marię Meyer, albo miks Sally Bowles, Evity i Marii Magdaleny. Uczciwie przyznajmy też, że Meyer od autora sztuki dostała lepsze możliwości dramatycznego konstruowania roli niż Anna Sroka. Zwłaszcza obudowanie postaci Judy dwoma rolami męskim - narzeczonego i przyszłego męża Mickey\'a Deansa oraz pianisty-akompaniatora Anthony\'ego dodaje spektaklowi kolejne wymiary. Postacie zbudowane zostały na zasadzie kontrastów: Mickey to półgangster wyjęty z nocnego klubu, w którym rozprowadzał prochy, Anthony - delikatny homoseksualista o nienagannych manierach. Zaczyna się od spięć, potem dochodzi do jakiejś formy współdziałania (podyktowanego troską o Judy), a może nawet sympatii, żeby w poincie stanęła przed widzem gorzka prawda, że ludzi tych dzieli wszystko. Przy okazji jest też cierpka przypowieść o miłości, a raczej o jej (miłości) niemożności.

Na małej scenie Teatru Rozrywki mamy dwa, podobne w gruncie rzeczy, spektakle zagrane przez dwie utalentowane aktorki, które dzieli raczej różnica scenicznego doświadczenia niż indywidualnego talentu. Oba warte zobaczenia, jednak gdybym ktoś miał do dyspozycji jeden tylko wieczór - bez wahania polecę mu "Na końcu tęczy".
(mi)

Marcin Hałaś
Śląsk nr 5/05-2009
21 maja 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia