Blady cień "Balladyny"

"Balladyna" - reż: Artur Tyszkiewicz - Teatr Narodowy w Warszawie

Wystawienie "Balladyny" w reżyserii Artura Tyszkiewicza rozczarowuje fragmentarycznością niepasujących do siebie elementów .

Jest w przedstawieniu Teatru Narodowego kilka efektownie pomyślanych scen, jest zalążek oryginalnie ustawionej roli tytułowej. W sumie jednak wystawienie "Balladyny" w reżyserii Artura Tyszkiewicza rozczarowuje fragmentarycznością niepasujących do siebie elementów. 

"Balladyna" Artura Tyszkiewicza zdaje się układanym na siłę puzzlem. Trochę żal mi Artura Tyszkiewicza. Ma w dorobku przedstawienie wybitne i to jest jego przekleństwo. Ten spektakl to "Iwona, księżniczka Burgunda" zrealizowana w 2005 roku w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. Tyszkiewicz zainkasował za tę inscenizację worek nagród na najważniejszych krajowych festiwalach i stał się nadzieją tych, którzy wierzyli, że nie każdy wstępujący do zawodu reżyser musi myśleć jak Jan Klata. Siłą rzeczy późniejsze prace twórcy są z wałbrzyską "Iwoną..." zestawiane. Kolejne artystyczne porażki - choć ambitne - powodują, że Tyszkiewicz zmuszony jest udowadniać, że nie jest autorem jednego przedstawienia. Niestety, na razie z mizernym raczej skutkiem. 

"Balladyna" w Narodowym to kolejny w karierze reżysera spektakl wysokiego ryzyka. Bo dramat Słowackiego znają wszyscy, a narodowa scena zawsze potęguje oczekiwania. Tym razem jednak ciśnienie było wyjątkowe, gdyż niemal dokładnie 35 lat temu w tym samym miejscu swą "Balladynę" pokazał Adam Hanuszkiewicz. Inscenizacja, której znakiem rozpoznawczym była Goplana na hondzie, zapoczątkowała ogólnonarodową dyskusję o granicach ingerencji reżysera w klasyczny tekst. Stała się także wyznacznikiem stylu Hanuszkiewicza oraz jednym z najgłośniejszych widowisk w powojennej historii polskiego teatru. Spektakl Tyszkiewicza nie wzbudzi choćby ułamka podobnych kontrowersji. Trwa ponad trzy godziny, a zapomina się o nim w trzy minuty. 

Reżysera zgubił brak konsekwencji. W "Balladynie" z Narodowego chciał zmieścić kilka różnych konwencji, licząc, że całość ułoży się we frapującą mozaikę. Nic z tego. To fakt, jest w przedstawieniu projekt nie jednej, ale paru "Balladyn". Tyle że wydaje się to rezultatem nie zamierzonej strategii reżysera, a jego bezradności. Skoro Skierka (Jerzy Łapiński) i Chochlik (Andrzej Blumenfeld) wyglądają jak zamieszkujący kontener na śmieci bezdomni i z elfami mają tyle wspólnego co bokser Tomasz Adamek, w podobnym stylu powinna być i Goplana. Ale Beata Ścibakówna wygląda jakby próbowała właśnie rolę wodnika Szuwarka. Jarosław Gajewski okolony gigantyczną brodą wyłazi z szafy, buczy basem i tak pokazuje Pustelnika. Emilian Kamiński gra Grabca wiecznie pijanego, nie dziw, że co rusz spada z rozklekotanego rowerka. Chór śpiewa w rytm wpadającej w ucho, ludycznej muzyki Jacka Grudnia. 

Pal licho, zgodziłbym się na "Balladynę" z Polski C. Boleśnie przytroczoną do ziemi, do spodu realistyczną. Taką, jak w pierwszej scenie w domu bohaterki. Balladyna Wiktorii Gorodeckiej i Alina Magdaleny Lamparskiej to są dziewczyny spod wiejskiego spożywczego. W sobotę pewnie chodzą na dyskoteki do remizy, wypatrując chłopaków z miasta. Prężą się przed Kirkorem (Grzegorz Kwiecień), wyginają. Za chwilę jednak Tyszkiewicz złagodzi całość bajkową niemal oprawą. Dramat trafia szlag. 

Szkoda mi Gorodeckiej, bo gdyby do końca grała dziewczynę z wiejskiej chaty, która nie zdaje sobie sprawy z wyrządzanego zła, mogłaby to być kreacja na miarę jej talentu. Jednak Tyszkiewicz z Balladyny robi nie powiatową lady Makbet, ale noszącą piękne suknie lalkę. Mimo że Marcin Hycnar rysuje Kostryna jako zimnokrwistego szpicla, fatalnie wypadają sceny pałacowe. A sąd jest niezamierzoną parodią Słowackiego. Także dlatego, że w Małgorzacie Rożniatowskiej w roli Matki nie ma ani krztyny tragizmu. 

Nie odbieram reżyserowi prawa do porażki, pamiętam, że ostatni sezon w Narodowym był doskonały. Fiasko "Balladyny" boli jednak bardziej. Inscenizacja Tyszkiewicza miała być chyba jego tour de force. Ogromna scena jest cały czas w ruchu. Pomosty się podnoszą, zapadnie zapadają. Aktorzy zaś - to największe kuriozum - mówią przez mikroporty, co rodzi szereg komicznych efektów. Można umrzeć ze śmiechu.

Jacek Wakar
Dziennik Gazeta Prawna
16 grudnia 2009

Książka tygodnia

Bioteatr Agnieszki Przepiórskiej
Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego
Katarzyna Flader-Rzeszowska

Trailer tygodnia