Bo do Tanga brak pomysłu?

"Tango" - reż. Mateusz Przyłęcki - Teatr Współczesny w Szczecinie

Jest w polskiej dramaturgii zaledwie kilka sztuk otoczonych takim nimbem sacrum, że każde nowe wystawienie mobilizuje wysiłek inscenizatorów, by dokonana przez nich interpretacja wstrząsnęła widownią jak rewolucja, a echo tego wstrząsu rozległo się daleko poza teatrem, inicjując debatę nad współczesnością i tradycją. W przypadku "Dziadów", "Kordiana" i "Wesela" chodzi zazwyczaj o rozrachunki z mitologią narodową, natomiast zapowiedź inscenizacji najważniejszego dzieła Sławomira Mrożka budzi nadzieję przewartościowań bardziej uniwersalnych

a szczecińską premierę "Tanga" wybrałem się z takim właśnie oczekiwaniem, dodatkowo wzmocnionym okolicznością jubileuszu autora. Niestety, prezent okazał się raczej niegodny zasług solenizanta, a na pewno do nich nieadekwatny, i jeśli miałby zostać uznany za poważną próbę odczytania, podważyłby pozycję tego utworu w dziejach europejskiego dramatu.

Nową wykładnię sztuki zwykłe w jakimś stopniu podpowiada wydrukowany do przedstawienia program. Często wynika zeń asekuracyjna konceptualna apoteoza idei reżysera, a więc tego, co powstać miało, a niekoniecznie zrealizować się udało. W tym wypadku zamieszczono, prócz fragmentu Dziennika Mrożka (z którego wybrano jednak pochwałę kobiecości) i krótkiego cytatu z klasycznego komentarza Jana Błońskiego, małą antologię wyimków z prac filozoficznych, kulturoznawczych i publicystycznych. Czytamy w nich o konieczności bólu i roli doświadczenia Przejścia, oswajaniu Śmierci we współczesnej kulturze, ale także o dzisiejszym kulcie młodości i raz jeszcze o roli kobiety. Pierwsze dwa tematy z pewnością mieszczą się w orbicie idei "Tanga", natomiast pozostałe wydają się już od niej oderwane, a więc zapewne mają jakoś wprowadzić w horyzont nowego przesłania, które zaproponuje inscenizacja dokonana przez Mateusza Przyłęckiego. Obejrzenie spektaklu jednak taką nadzieję rozwiewa.

Otrzymaliśmy dzieło teatralne wprawdzie przejrzyście eksponujące węzłowe punkty komediowej akcji, ale w tak szalonym skrócie, że dramat został pozbawiony właśnie tych elementów, które celnie dopowiadają historiozoficzne uogólnienia, a zarazem nasycają konkretem obyczajowym przedstawiony schemat wydarzeń. Tym samym nieuchwytne stają się idee utworu: refleksja nad bezwyjściowym rozwojem kultury, skazanym na cykliczne konflikty wynikające z dialektyki dziejów - z naprzemiennym następstwem pokoleniowych epok awangardy i jej kryzysu, mechanizmami konserwatyzmu i postępu, nietrwałością każdej rewolucji, którą czeka zawsze skostnienie w kolejną konwencję, wreszcie z ponadhistoryczną potrzebą i tęsknotą do Formy. W efekcie skreśleń pozostała z Mrożka średnio śmieszna farsa z trójkątem erotycznym i karnawałowym odwróceniem ról.

Zmiany zaproponowane w tej inscenizacji trudno nazywać zabiegami modernizacyjnymi, gdyż sprowadzają się one głównie do redukcji znaków teatralnych. Scenografia oferuje ascetyczną symetrię pomieszczenia zamiast znaczącego bałaganu eklektyzmu. W scenie inicjalnej gra w karty zostaje zastąpiona prymitywną grą w butelkę, a więc może chodzić o losowanie ról, na co wskazuje z kolei unifikacja strojów: wszystkich odziano w zielone dresy, a Stomil tylko tym się wyróżnia, że chodzi w bluzie niedbale rozpiętej. Rezygnacja ze zróżnicowania kostiumów przenosi więc ciężar charakterystyki postaci na dialog i przebieg akcji - jak się okaże, bardzo nieskutecznie, bo konflikt rewolucji i Formy staje się nazbyt umowny, a przez to niewyraźny i mało wiarygodny. Z kolei po przerwie wszyscy bohaterowie pojawiają się w dziewiętnastowiecznej gali czarnych fraków i białych koszul. Większej katastrofy teatralnej można się spodziewać tylko w przypadku zastosowania podobnej metody w realizacji scenicznej Operetki Gombrowicza, w której dyktator mody Fior byłby bezrobotny.

Konsekwencje różnych innowacyjnych niekonsekwencji przypominały kawał źle opowiedziany, czyli "położony" - na szczęście nie na katafalku, którego przewrotna funkcja razem z kluczowym motywem Śmierci ocalała zgodnie z literackim oryginałem.

Wybrane kwestie postaci, na początku i potem jeszcze parokrotnie, kwitowane są śmiechem z offu - niby w sitcomie. Rozlega się on jednak w momentach innych niż te, które naprawdę rozśmieszają widownię. Ten chwyt metakomediowy wskazuje na jakiś rozdźwięk w konwencji, ale pomysł nijak nie zostaje zagospodarowany w konstruowanym sensie całości, pozostając ledwie ornamentem, dodatkiem efektownym, ale niefunkcjonalnym.

Dobór ilustracji muzycznej wydaje się celowo ahistoryczny, mieszając tanga z różnych epok, choć zarazem niefortunnie przypadkowy - i nie znaczy więcej niż po prostu ponadczasowy eklektyzm. Na początku rozbrzmiewa stary przebój Alibabek z lat siedemdziesiątych. Przeleć mnie - "tango niegramatyczne", którego tytuł stał się swego czasu źródłem erotycznych skojarzeń w tanich dowcipach. Paradoksalny eksperyment Stomila, sięgający do Prapoczątku Adam i Ewa w raju, komentuje natomiast nagranie zespołu Republika "Nieustanne tango". Na koniec słyszymy już zgodną z oryginałem "La Cumparsitę", jednak nikt nie do niej nie tańczy. Zestaw utworów muzycznych ustanawia, choć anemicznie, następujący sens: ta sama Forma może być modna lub niemodna, choć jej istota pozostaje niezmienna. Poszczególne tanga nie są więc znakami czasu i nie sugerują żadnej chronologii, bo ich repertuar zaciera przełomy epok, wskazując na ahistoryczną ciągłość i nieustanną popularność Formy.

W tej sytuacji obsada niewiele może uratować: świetny w roli Stomila Robert Gondek, dobra w roli Eugenii Anna Januszewska i nieco mniej przekonujący Maciej Litkowski jako Artur. Pomysł żeńskiego przydziału roli Edka - którą zagrała Beata Zygarlicka, aktorka skądinąd znakomita i uniwersalna - nie znalazł w tej inscenizacji żadnego uzasadnienia prócz modnego akcentu pseudofeministycznego. Efekt oceniam ambiwalentnie, bo z jednej strony dostrzegam niemoc twórczą w nieudanej próbie wykreowania nowego portretu tej postaci, z drugiej - muszę wyrazić zadowolenie, że tekst Mrożka wykazał odporność na tandetną reinterpretację z perspektywy modnej i ofensywnej ideologii płci, która usilnie i do znudzenia używa wciąż tego samego klucza do utworów bardzo różnych, ale traktowanych tak, jakby mówiły tylko o jednym i tym samym. W tym wypadku uniwersalny wytrych zawodzi, choć nie można wykluczyć, że inscenizator gotów jest obwieścić swą klęskę odkrywcy jako zwycięstwo.

Chodziło zapewne o udowodnienie aktualności jednego z najważniejszych polskich dramatów XX wieku. Myślę jednak, że można było szukać dowodów znacznie prostszych, gdyż "Tango" swą aktualność zachowuje, o czym przekonać mogło wystawienie tej sztuki bez tak drastycznych skrótów, jakich tu dokonano, usuwając prawie połowę tekstu, i bez tak naciąganego przeniesienia akcentów. Nasuwa się bowiem pomysł znacznie prostszy, polegający na przesunięciu czasu akcji do następnej epoki. Wystarczy rozwinąć przesłanie o paradoksie cyklicznego rozwoju kultury, o nienasyconym głodzie awangardy, która zawsze kiedyś powoduje znużenie i domaga się powrotu do tradycji. Czemu nie można było przenikliwej diagnozy Mrożka zwyczajnie rozciągnąć na kolejne półwiecze, które minęło od prapremiery "Tanga"? Jak można nie dostrzegać, że diagnoza ta okazała się zarazem trafną prognozą, że była prorocza, gdyż w jakimś stopniu przewidziała postmodernizm, a nawet zdążyła go sparodiować, zanim jeszcze ten miłościwie nam nastał? Czy z tego tropu interpretacji zrezygnowano tylko dlatego, że dziś już o postmodernizmie prawie przestaje się mówić, że problem stał się trochę niemodny, jeśli nie martwy i pogrzebany po cichu, toteż lepiej nie budzić upiora?

A przecież jeśli dzieło Mrożka nie utraciło wymiaru historiozoficznego i antropologicznego, nie warto go wykorzystywać do propagowania kolejnych idei, trendów kulturowych czy mód, których przewidywalne przemijanie stało się właśnie przedmiotem refleksji i krytyki w "Tangu". Dlaczego na przykład nie pokazać miejsca Formy w postaci ponowoczesnych ideologii albo w perspektywie "politycznej poprawności"? Czyżby próba krytyki tego, co aktualne i nowe, podlegała jakiejś koniunkturalnej autocenzurze? Wydaje się, że jeśli dzisiejszy teatr chce z Mrożkiem podyskutować poważnie, a nie traktować go jako pretekstualny i niekonieczny materiał do ekspresji własnych wątpliwych pomysłów, które nijak z nim konkurować nie są w stanie, to dialog ten musi odbywać się właśnie co najmniej na poziomie filozofii kultury, a na pewno nie poniżej tego poziomu. A jeśli już twórcza reinterpretacja klasyki współczesności okazuje się wymaganiem wygórowanym, powinniśmy oczekiwać od inscenizatorów jedynie tego, by jej nie strywializowali, oferując zamiast arcydzieła jego żałosny substytut, pod którym powinni się podpisać sami, nie obciążając za swą bezpłodność wybitnego autora.

Największy niepokój budzi jednak przypuszczalna recepcja przedstawienia. Dla wytrawnego widza, który "Tango" na niejednej scenie obejrzał, a przede wszystkim uważnie przeczytał, propozycja ta pozostanie tylko kolejną próbą w szeregu mniej udanych wystawień. Natomiast dla młodego widza, który tekstu nie zna (co jest zjawiskiem dziś powszechnym), a na scenie zobaczył sztukę po raz pierwszy, będzie to "Tango" jedyne i kanoniczne, a więc bardzo prawdopodobne, że arcydzieło Mrożka uzna on za przereklamowaną przez nauczycieli komedyjkę, mało śmieszną i prawie o niczym. Stomil stwierdził, że dziś tragedia jest niemożliwa. Reżyser dowiódł, że niemożliwa jest również komedia i farsa, ale to już nieporozumienie. Niestety, chyba jednak tragiczne.

Piotr Michałowski
Odra
23 lutego 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...