Bohater drugiego planu

Felieton Łukasza Drewniaka

Przyglądam się ze zrozumiałą zazdrością rosnącej sławie Macieja Stroińskiego. Chyba nie tylko ja nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, a na dodatek dzieje się tak szybko. I pomyśleć, że recenzent kwartalnika „Przekrój", autor Ha!artu, E-teatru, „Dwutygodnika", gwiazda festiwalu Boska Komedia był jeszcze rok temu tylko autorem niszowego, aczkolwiek radykalnego, bloga teatralnego, który czytaliśmy z perwersyjną uciechą, z włączonym translatorem Google i słownikiem „wyczesanej" polszczyzny pod ręką, od czasu do czasu posiłkując się jeszcze przewodnikiem po emotikonach i skrótowcach internetowych oraz Historią współczesnego kina izraelskiego.

W absolutnie krytycznych momentach można było jeszcze próbować dodzwonić się do zaprzyjaźnionych anglojęzycznych dwunastolatków, żeby objaśnili co dziwniejsze słowa z używanego przez recenzenta wolapiku. Obecnie podczas lektury tekstów Stroińskiego nie tylko obywamy się już bez podpórek naukowo-lingwistycznych, to jeszcze bezwiednie przejmujemy co przyzwoitsze bon moty. Pionierom jest ciężko, pionierom jest zawsze pod górkę, ale to w końcu oni wytyczają szlaki. Tworzą historię. Stroiński wyrąbał sobie siekierą drogę przez las, wyciął tunel w górze. Wygrał, no i teraz siedzi w swoim Klondike i kąpie się w wannie z nuggetsami. Przesadzam, ale tylko trochę. Sukces autopromocyjny Stroińskiego jest bezdyskusyjny, ale nie byłoby tego sukcesu, gdyby młody autor nie wymyślił siebie tak bezwzględnie od podstaw, cynicznie zakładając, że teatr, w którym wszystko wolno, zasługuje na krytyka, który może wszystko. Nie oskarżam, Boże broń, Stroińskiego o cynizm bezrefleksyjny i cynizm dla własnej korzyści. To cynizm konieczny, bo cyniczne są czasy, w których krytyk musi działać i tworzyć właśnie tak, a nie inaczej. Walczyć o uwagę czytelnika, gromadzić sojuszników pod swoje sztandary.

Stroiński przyszedł do pisania o teatrze spoza teatru i teatrologii, dlatego uderzył celniej, narobił zamieszania, „dostosował świadomość do bytu krytyki" w dobie Facebooka i Twittera.

Maciej Stroiński to pierwszy krytyk wizerunkowy. Złożony jest prawie wyłącznie z wizerunku, zaczynający się w nim i tu mający swój światopoglądowy kres. Wizerunek jest ważniejszy niż poglądy. Poglądy są pochodną wizerunku, są jego wykładnią i emanacją, wyraża się je w wymyślonym, quasi-slangowym języku, który pasuje do wizerunku, który wizerunek opowiada i nazywa. W podobnym układzie zamkniętym nic więcej poza paliwem, czyli premierą, eventem, przeciwnikiem czy wrogim rytuałem, nie jest krytykowi wizerunkowemu potrzebne. Stroińskiemu patronują kobra i troll, tancerz mecenasa Kraykowskiego i Mały Rycerz, Gargantua i Jacek Zembrzuski.

Przepraszam, to nie są patroni insynuacyjni, kompromitujący, deprecjonujący dzieło Macieja Stroińskiego. To niewyczerpane źródła inspiracji, modele postaw i wartości. Jeśli żyje się z nich bezwiednie, jest się pastuszkiem na pastwisku myśli, jeśli jednak bierze się z nich składniki do teatralnej bomby atomowej, mamy do czynienia z geniuszem autokreacji i autoprezentacji. Nie mam wątpliwości, że Maciej Stroiński się o ten geniusz ociera.

To on jako pierwszy, po niemal siedemdziesięciu latach, zerwał z tradycją krytyki towarzyszącej, zadrwił z pozycji eksperckich krytyków, ich specjalizacji gatunkowych i tematycznych. Krytyk taki jak Stroiński pisze o wszystkim, bo jest na wszystkim. Miłość do zdarzenia teatralnego równa się miłości do wyrażania wszystkiego, co jest z nim związane. I wtedy krytyk też jest wszystkim, zwłaszcza jeśli przepuszcza, filtruje to „wszystko" przez siebie.

To, co uprawia w swoich krótkich tekstach o teatrze, można nazwać „krytyką wrażeniową". W jego pisaniu nie liczy się interpretacja dzieła, ale wrażenie, jakie odniósł obserwator zadający sobie fundamentalne pytanie, czy to, co widział, jest dobre czy złe, udane czy nieudane. Recenzent nie tłumaczy spektaklu, jego celu, konwencji, struktury, tylko sprawdza na sobie – działa czy nie, porusza czy nie porusza. Siła argumentacji przegrywa z lakonicznym zapisem emocji. Rekonstrukcja spektaklu w opisie literackim, branżowym musi ustąpić miejsca wyrazistości sądu. Przestaje być ważny motyw i intencja artysty, podprowadzenie logiczne pod sąd o dziele. Kluczowa staje się indywidualna reakcja recenzenta –na finał, na wybrany moment. A potem czas na wydanie wyroku, wyartykułowanie zaczepki. Stroiński nie zajmuje się gustami innych, zdawkowo informuje o guście własnym, raczej nieustannie oddaje chwilę, nastrój, ton, który doprowadził go do gestu akceptacji lub unicestwienia oglądanego dzieła. To punkt zwrotny w dziejach polskiej krytyki teatralnej.

Skoro tekst Stroińskiego oddaje chwilę, musi być z założenia krótki, cięty, napisany szybko, dosłownie w mgnieniu oka. Długi wywód rozbiłby spójność wizerunku. Krytyk-pistolet, krytyk z ustym boomboxem nie może się wahać. Już! Strzał. Trzask. Pisk. Chrząk. Tara-bum, tara-bum. Co najszybciej przychodzi nam do głowy, kiedy chcemy natychmiast nazwać stan w jakim jesteśmy? Bluzg, slang, skatologia. W języku angielskim słowa są krótsze niż w polskim, więc bardzo się do tego celu nadają. No i pochodzą z filmów, które są szybsze i bardziej cool niż polskie. Język Stroińskiego wyprzedza nie tylko opinie innych widzów, on nawet wyprzedza sam spektakl. Owszem, z premedytacją nie pasuje do stylistyki dzieła, którym się zajmuje, im dalej jest od niego, tym efekt gromu, efekt zrobienia miazgi z przedmiotu „analizy" wydaje się potężniejszy. Wulgaryzmy używane przez Stroińskiego nie tyle godzą w reżysera, co w czytelnika, widza, eksperta przyzwyczajonego do pewnego poziomu dyskusji. To on jest celem ataku, a nie artysta. Artysty używa się tu jedynie w wojnie z tabu, dobrym obyczajem, elegancją wywodu, tradycją polskiej krytyki. I co najwyżej obrywa rykoszetem. Stroiński cały czas ewoluuje, co znaczy tyle, że przyspiesza wydanie sądu, zapisanie wrażenia. Publikował już na Facebooku recenzje pisane w trakcie przedstawienia. Podpisał recenzje ze spektakli nieobejrzanych do końca i te pisane z przedstawień, na które przyszedł w połowie. Niech nas nie dziwią dwie relacje z dwóch różnych przebiegów spektaklu ani dwa różne wrażenia z jednego.

Stroiński ma wizerunek i ma język do jego wyrażania. Rodzą się w nim wrażenia pod wpływem sztuki, więc, żeby tyle pracy nad sobą się nie zmarnowało, autor wie, że musi być go wokół nas jak nawięcej. Stąd ta ekspansja, nadaktywność, osaczanie ludzi teatru tekstami Stroińskiego. Zastanawiam się, czy istnieje punkt kulminacyjny tej metody istnienia krytycznego, moment, w którym wąż zacznie pożerać własny ogon, i jak miałby on wyglądać? Stroiński opisze wszystko jeszcze przed tego wszystkiego powstaniem? Teksty Stroińskiego będą wszędzie? Stroiński przyspieszy proces zapisu tak radykalnie, że wrażenie zostanie zapisane w myślach i nigdy ich już nie opusci, bo zwyczajnie nie zdąży, prześcignięte przez kolejne i kolejne?

Naprawdę cenię w tej nowej postaci współczesnego krytyka afirmację wolności wypowiedzi, sądu, komentarza. Stroiński pokazuje nam, że można więcej. Nie ma żadnego „nie wolno", „nie wypada". Tabu? Chrzanić je. Z wolności sztuki teatru wreszcie zrobiła się nam wolność dla opisującego sztukę teatru. Kreacja Stroińskiego rozwala fikcję polskiego życia teatralnego utrzymującą zadekretowany obiektywizm piszących. Samooszukujemy się, że wydajemy sądy sprawiedliwe. Stroiński pokazuje, że czas koterii i gier interesów się skończył. Pokazuje wszystkim swoje karty: tego lubię, tego kocham, tego pocałuję... tej nie lubię, tej nie znoszę, tej kości porachuję. I tak dalej.

Maciej Stroiński. Fenomen. Petroniusz naszych czasów, arbiter elegantiarum. Child in Time. Tylko dziecko potrafi powiedzieć bez zawahania: dobre czy złe; boję się tego, pragnę tamtego; ta pani jest be! ten pan – cacy! Dziecko mówi to wszystko bezkarnie i nie musi nawet tłumaczyć dlaczego. Bo tak! Bo tak! Kto dziecku zabroni? Maciej Stroiński dokonał bezpowrotnej kinderyzacji polskiej krytyki teatralnej. Mam nadzieję, że Justyna Jaworska i Mateusz Pakuła wybaczą mi bezczelny rabunek tego terminu.

Nie odbieram Stroińskiemu prawa do obecności w przestrzeni publicznej. Jego błyskawiczna kariera jest wynikiem zapotrzebowania na taką postać, na taki styl obecności w dyskusji o teatrze. Powiedźcie sami, czy, będąc nieraz świadkami pojedynku Filidora z Filibertem, nie marzyliście, by jeden z nich nagle pisnął cienkim głosikiem: „Ty chuju!" Stroiński rozładowuje dramatycznie nadętą atmosferę wokół polskiego teatru, ale nie drwiną, a bluzgiem. Nie kopie po kostkach, patrząc artystom prosto w oczy z nadzieją, że go za to pochwalą: „Ach, jak pięknie kopiesz pan!" O nie, Stroiński ma ten etap za sobą. Przeprowadził polską krytykę przez Morze Przymilności i Pragnienia Akceptacji. Stroiński kopie polski teatr w krocze i patrzy, jak nas boli.

Jakiś czas uwierał mnie młody krytyk, nie rozumiałem jego misji. Złościłem się na profesora Kosińskiego i Dorotę Buchwald, że dopuścili taki język na łamach E-teatru. Śmiałem się z pseudo-bełkotu jego tekstów. Marzyłem, żeby przynajmniej w co drugim tekście Stroiński zmieniał styl, objawiał twarz poważnego pracownika Wydziału Filmoznastwa UJ. Myliłem się. Stroiński celniej niż ja zrozumiał, do czego mógłby być potrzebny krytyk. Dziś. W polskim teatrze, w którym drwina jest koncesjowana, mają do niej prawo tylko nieliczni, ci namaszczeni przez samego Pana Boga Dramatu i Teatru. Stroiński nie potrzebuje ironii. Ironia jest przeżytkiem. Rulez bluzg.

Łukasz Drewniak
teatralny.pl
28 stycznia 2017

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia