Bohaterstwo w postaci czystej

"Epopeja" - reż. Grzegorz Reszka - Kompania Teatralna Mamro

1. Z okazji stołecznych pokazów Dziadów Michała Zadary proponuję powołanie instytucji samorządowej pod nazwą „Wrocławski Teatr Polski na Uchodźstwie w Warszawie".

2.
Kompania Teatralna Mamro: Epopeja, scenariusz i reżyseria: Grzegorz Reszka

Nie uwierzycie, że ten spektakl ma dwanaście lat. Obejrzałem go niedawno na festiwalu w Stalowej Woli i spadłem z krzesła. Bardzo ze śmiechu i trochę z rozpaczy. Mamrowcy to dziwny off – działają w Domu Kultury w Białołęce, niby bawią się amatorsko w teatr, ale przecież cały ich skład aktorski i reżyserski mógłby z powodzeniem wejść w główny obieg i nikt by nie poznał, skąd oni. Reżyser Reszka (w kuluarach nazywamy go z dumą „reżyserem Orłem") obronił się zresztą na AT i jest już profesjonalnym inscenizatorem z dyplomem. Mamro nie gra dla pogrobowców kontrkultury, nie czerpie z dorobku weteranów alternatywy. Nie są ani od Ósemek, ani od Akademii Ruchu. Szuka widza w środku, a nie w gimbazie. Repertuar niby od Sasa do Lasa – a to Kolacja na cztery ręce Barza, a to Fredro z Mężem i żoną, w końcu własne prześmiewcze scenariusze, komentujące albo absurdy polskie, albo absurdy teatru. Aktorstwo tradycyjne, charakterystyczne, psychologiczne aczkolwiek ze sporą dawką kabaretowego przegięcia, skłonnością do kpiny i pastiszu. Tylko że to nie jest płytki telewizyjny kabaret, skecz z tak zwana ciętą ripostą i chłopem przebranym za babę. Powiedzieć, że Mamro specjalizuje się w mądrej komedii, to nic nie powiedzieć. Oni komedią oddychają, śpią w niej, kąpią się co wtorek, rozumieją, że sceniczny śmiech to nie tylko zgrywa, ale i przesłanie, początek zdumienia nad konstrukcją rzeczywistości.

Epopeja relacjonuje krok po kroku próbę nakręcenia wielkiego wojennego fresku. Narodowy film, patriotyczny cel, ogromny budżet, wsparcie ministerstwa. Nie ma wprawdzie Toma Cruise'a i Mela Gibsona w obsadzie, ale jest lokalny gwiazdor. Reszka zaczyna spektakl od konferencji prasowej. Jeden z najlepszych polskich reżyserów, modny, nowoczesny, rozpoznawalny w świecie, odpowiada żarliwie na pytania dziennikarzy. Jest pewny sukcesu, zrelaksowany. Obok niego siedzi jowialny, budzący zaufanie producent. Uosobienie spokoju, niemal uduchowiony, samo dobro wypisane na twarzy. Nie ma w nim krzty zwątpienia. Już za chwilę powstanie arcydzieło. Film będzie o wrześniu 1939 roku, konkretnie o bitwie pod Starą Wsią. Zgłosimy go do Oskara, Europa padnie na kolana, Bondarczuk ze Spielbergiem będą zgrzytać zębami na widok polskiej potęgi filmowej, wojskowej i propagandowej. Koniec konferencji, producent i reżyser spotykają się na kolejnych rozmowach. I już nie jest tak różowo. Opóźniają się przelewy, budżet się nie domyka, decydenci obcinają dotację, scenografia za droga, na efekty specjalne ekipy nie stać. Minister kultury ma oczekiwania wobec twórców, minister obrony również. Wszyscy chcą zobaczyć ten film, a to znaczy, że wszyscy chcą przy nim gmerać. Wszyscy mają swoją wizję wojny i tego, z jak wielkim zadęciem o niej opowiedzieć. Wszyscy chcą za dobrze. Czyste bohaterstwo pokazane przez czystych ludzi o czystych intencjach staje się czystą kompromitacją. Realizacja się przeciąga, filmu nie można ukończyć, reżyser przeżywa załamanie nerwowe. Zmiany w scenariuszu prowadzą do wypaczenia pierwotnej idei, na planie panuje bałagan, panoszy się product placement. Giną rekwizyty, współpracownicy, przyjemność z pracy. Można by o dziejach tej jednej filmowej produkcji napisać narodową epopeję albo tylko poemat heroikomiczny, Reszka kondensuje ją jednak do serii krótkich, błyskotliwych kadrów. I jest w nich esencja polskiego chciejstwa i naszego konformizmu. Ryczymy ze śmiechu z kolejnych wolt bohaterów i zgniłych kompromisów, bo wiemy, że my byśmy też je popełnili. Dla świętego spokoju, żeby skończyć zaczęte, mieć to już za sobą.

Reszka z kolegami daje nam dwie, a może trzy prowokacyjne lekcje. Jak raz ustąpisz, zmienisz coś w swojej wizji, to się nigdy nie skończy, ustępstw będzie coraz więcej, bo jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B. Stracisz kontrolę nad swoim dziełem. Jak ten reżyser ze spektaklu. Nie sposób zaprzeczyć, że w Polsce na polu kultury artyści i urzędnicy starają się jak cholera. Walczą, próbują, kombinują, łatają dziury. Jak w rosyjskim powiedzeniu: w chwili kryzysu, katastrofy wszyscy dobrzy ludzie chcą pomóc i robią to, co zawsze, czyli zajmują się tym, na czym się kompletnie nie znają. I trzecia podpowiedź Mamrowców: przyjrzyjcie się postaci producenta, a poczujecie się nieswojo. To taki Misiewicz z „Kadru" lub działu produkcji TVP. Boi się mówić przykre rzeczy artystom, wszak dobry człowiek nie lubi ogłaszać złych wiadomości. Jest mistrzem podtekstu, półsłówek, sugestii, nieformalnego nacisku. Paweł Mitrowski, który gra producenta w Epopei, dyskretnymi środkami aktorskimi przekazuje wiarę bohatera w swoją misję. On naprawdę wierzy, że jest sprawnym menedżerem, że zna się na filmie, sztuce, że nie popełnia błędów. Stara się. Pomaga, ratuje artystów, użycza dobrych pomysłów. Ciepły, uczynny człowiek. Ten film musi powstać dla Polski. Da się, panie reżyserze, wszystko się da zrobić, wystarczy tylko pomyśleć. Mitrowski gra minimalnie, drgnieniami brwi, oddechami, zasmuconymi oczami. Jest jak duże dziecko bawiące się w zarządzanie zasobami ludzkimi. Zwykle siedzi, bawi się zapalniczką lub gumową kaczuszką, coś liczy w kalkulatorze. Naprawdę jest pełen troski, że musi kogoś rozczarować. Przykro mu, trochę się wstydzi, że ukrył w umowie jakiś paragraf o odpowiedzialności finansowej twórcy za niepowstanie filmu, ale nie rozumie, po co się od razu tym denerwować. Czemu jego słowa i dobre intencje wywołują najpierw histerię, potem depresję a na koniec szaleństwo reżysera. Powtarzam: Mitrowski gra tę rolę od dwunastu lat. Zmieniły się cztery rządy, kilkunastu ministrów. Przejrzała się przez ten czas w tym scenariuszu i Tajemnica Westerplatte, i Historia Roja. I nawet Smoleńsk. Polska nieumiejętność wycofania się z czegoś, co okazało się ponad nasze siły i umiejętności, co jest z założenia głupie i tandetne – trwa.

Reszka nie szczędzi widzom migawek z planu zdjęciowego. Co rusz zmienia się konwencja filmu – z patetycznej na absurdalną, by dojść do punktu narracji choreograficznej, bo któryś z ministrów jest fanem baletu. Żarty Mamrowców pokazują dobitnie, że nie mamy wciąż języka do opowieści heroicznych, w polskiej sztuce patos zamienia się miejscami z hucpą. A budżet i tak zwana „prawda" to naczynia połączone. Nie opisuję najśmieszniejszych scen, dialogów, aluzji z Epopei. Bo coś mi mówi, że zaniedługo Reszka z kolegami i koleżankami pójdą za to siedzieć. Tak, za ten stary spektakl. Bo pokazali bezbłędnie i profetycznie mechanizm polskich porządków w kulturze i sztuce. Że się w tym przejrzała do spodu zwłaszcza „dobra zmiana". Pokazano kulisy i codzienną praktykę odkłamywania Historii. Wykorzystane przez Reszkę klisze i deformacje środowiskowych patologii dziś stały się rzeczywistością, więcej – strategią jutra. A władza nie ma teraz poczucia humoru. Zwłaszcza wobec kogoś, kto przywalił jej najwcześniej, zanim jeszcze została władzą. Ciosy z przeszłości (powtarzam: spektakl ma dwanaście lat!) bolą najmocniej. Obejrzyjcie Epopeję, póki można. Powstańcie z kolan.

3.
Jechałem pociągiem Eurocity Premium Teleexpres na trasie Kraków Główny – Warszawa Centralna. Wagony w Pendolino mają wbudowane w sufit telewizory. Chcąc nie chcąc, człowiek jakoś tak machinalnie na nie zerka. Więcej: póki nie zamknie oczu, nie ma szansy na ucieczkę od tego, co się na nich pokazuje. Po prostu tępo na to patrzy, zwłaszcza gdy coś się na ekranie rusza. Do tej pory pojawiały na nim się zapętlone filmiki promocyjne, tablice z ciekawostkami krajoznawczymi i informacje dla podróżnych. Okazało się, że dobra zmiana i nowa polityka historyczna dotarła i tu. Reklama tekstowo-fotograficzna filmu Smoleńsk to detal. Literki małe, można nie przeczytać. Ale co zrobić, kiedy przez dwie i pół godziny osiem razy z rzędu pokazuje mi się dramatyczną scenę rozstrzelania powstańców warszawskich. Ruiny, młodzi, piękni akowcy (Pawlicki, Więdłocha, Różdżka) brutalnie popychani przez żołnierzy w mundurach Wermachtu ustawiają się pod ścianą na egzekucję, gestapowiec uśmiecha się sadystycznie, tak jak to tylko filmowi Niemcy potrafią. Ostatnie pożegnalne spojrzenia schwytanych kochanków, którzy zaraz umrą i... zamiast serii z broni maszynowej... cięcie, koniec ujęcia. Uśmiechnięci aktorzy mówią, że jesteśmy na planie filmowym akcji Pocztówka dla powstańca. Pan z serwisu od kawy i przekąsek rozdaje pocztówki z kotwicą Polski Walczącej i mówi: „Proszę napisać do kombatantów!". Wysiadłem roztrzęsiony na Centralnym. Gdybym jechał do Gdyni i przypadkiem był dzieckiem, obejrzałbym tę drastyczną scenę szesnaście razy. Gdybym był Niemcem, bałbym się potem jeździć po mieście tramwajem. Gdybym był powstańcem – umarłbym od samych wspomnień, obrazów i emocji, jakie ta podróż by mi przywróciła.

Naprawdę nie można w inny sposób mówić nam o szacunku i wdzięczności dla kombatantów? Nie da się tego inaczej pokazać, bez odwoływania się do szantażu emocjonalnego? Jesteście, Panowie z PiS-u, na najlepszej drodze, by za dwa lata wszyscy już tą Historią w waszym godnościowym wydaniu rzygali, jak my w Peerelu Leninem, Świerczewskim i przyjaźnią polsko-radziecką.

Z niecierpliwością czekam na pociągowe reklamówki stowarzyszeń pro-life.

4.
Ludzie pióra i tak zwani aktywiści teatralni sporo obecnie zajmują się stanem ducha obecnego dyrektora wrocławskiego Teatru Polskiego. Co czuje? Czy starczy mu sił i samozaparcia, żeby to wszystko przetrzymać? Chciałbym do tych spekulacji dorzucić swoje trzy grosze. Z powodu pana Cezarego Morawskiego płakałem dwa razy. Pierwszy raz po obejrzeniu jego spektaklu dla dzieci o lalce Barbie, która tak bardzo kochała inne lalki, że sama postanowiła zostać dziewczynką, żeby się nimi bawić. A może tak bardzo chciała być dziewczynką, że poświęciła swój lalkowy, wieczny plastikowo-idealny byt i została dzieckiem na dobre i złe. To znaczy bardziej na złe, bo jej życie okazało się smutne i dalekie od lalkowych wyobrażeń. Krótko mówiąc – Barbie (grała ją bardzo dziewczynkowata wówczas Katarzyna Ankudowicz) miała po przemianie w dziecko wyłącznie złe przygody z niegodziwymi dorosłymi. Na koniec zestarzała się albo zamarzła w nieogrzewanym mieszkaniu. Bez Kena i bez własnych dzieci. Spektakl był grany na obrzeżach Warszawy, w jakiejś zimnej piwnicy – była wtedy moda na adaptowanie przestrzeni starych fortów wojskowych na potrzeby teatru – jedenasta rano, brak snu, spuchnięte od morfiny oczy... Znacie państwo aż za dobrze te klimaty porannych przedstawień. No więc autentycznie wstrząśnięty historią Barbie ryczałem na przedstawieniu jak ranny łoś. Dławiło w gardle, szloch wstrząsał piersią. Nie żartuję. Tak było. Gdzieś koło roku 2005 płakałem tak na widok każdego dziecka na scenie, ale wtedy w brzasku dnia w zimnym bunkrze na spektaklu Morawskiego stało się to jakoś szczególnie dotkliwie. Na widowni siedem osób, z czego przynajmniej dwie widziały, jak się posypałem, a pan Cezary Morawski łapie mnie przy wyjściu za rękaw i zadaje to straszne pytanie, którego żaden reżyser nie powinien na trzeźwo zadawać nikomu, zwłaszcza zaraz po przedstawieniu: „I jak, panie Łukaszu, i jak?". Odpowiedziałem zgodnie z prawda, bo zawsze mówię prawdę, wyjąwszy tylko te chwile, kiedy z premedytacją się z nią mijam: „Przepłakałem pół spektaklu, panie reżyserze". I wtedy – zanotujcie to kronikarze, weźcie sobie do serca wy, którzy wchodzicie z panem dyrektorem w spór zbiorowy – Cezary Morawski się roześmiał. No może nie roześmiał, bo jest za dobrze wychowany, ale przez jego sympatyczne brodate oblicze przemknął tak zwany uśmiech triumfu i niedowierzania, połączony jednakowoż z lekką nutą politowania. Znam się na takich emocjach, umiem je rozpoznać, oglądam je przecież w teatrze. Uśmiech pana dyrektora znaczył: „Patrzcie go, krytyk, a płacze!". „To nie mogło być aż tak dobre" – pomyślał zapewne pan Cezary. Albo warknął niemo: „Jaja sobie robicie, towarzyszu Drewniak?".

Przytaczam to absolutnie prawdziwe zdarzenie z trzech powodów. Trzeba zawsze pamiętać ludzi, którzy się śmiali, kiedy wy płakaliście. No i chciałbym jakoś ocieplić wizerunek dyrektora, z którym będziemy musieli jakoś żyć przez najbliższe trzy do pięciu sezonów. I wreszcie: po lekturze paru wywiadów i relacji ze spotkań z jego udziałem wydaje mi się, że ten uśmiech z tamtej chwili znów na usta pana Cezarego powrócił. Zwłaszcza teraz, kiedy wy płaczecie z jego powodu po raz pierwszy, a ja – już po raz drugi.

5.
Smutna prawidłowość: nieszczęście jednej sceny staje się szansą dla innej. Coś mi się wydaje, że jednym z głównych beneficjentów lokalnych wojen teatralnych będzie – oprócz TR i Studia – warszawski Teatr Powszechny. Już mają Porczyka, Logę-Skarczewskiego, teraz w jednej z planowanych obsad wypatrzyłem Ewę Skibińską. Mam prywatną pretensję, że wielka polska aktorka nie poszła na etat do Starego Teatru w Krakowie, gdzie przecież dyrektoruje reżyser, u którego grała niemal w każdym wrocławskim przedstawieniu – a mianowicie Jan Klata. Miałbym do pani Ewy bliżej. Nie posądzam szefostwa Powszechnego o radość z powodu krachu u konkurencji, zapewne w dyrektorskich gabinetach nie strzelają korki od szampana. Powszechny wzmacnia się trochę na zasadzie opiekuńczego przytuliska, artystycznego azylu dla fal uchodźczych aktorów i reżyserów. Niedługo będzie stawiany za wzór Grecji i orbanowskim Węgrom. Już widzę te kolumny uciekinierów wędrujące wzdłuż autostrad na warszawską Pragę. Obóz namiotowy na parkingu pod gmachem Hübnera. „Wszystkich przyjmiemy!" – zawołają z uśmiechem z balkonu panowie Łysak i Sztarbowski. Zastanawiam się jednak, czy liczba etatów w Powszechnym jest z gumy. Czy teatr zwiększy produkcję premier, by każdy nowy wielki talent w zespole znalazł od razu godne zajęcie? Czy otworzą nową scenę? I co zrobią w Powszechnym, gdy stracimy kolejny przyczółek przejęty przez dżihadystów, gdy na horyzoncie pojawi się widmo aktorskiego uchodźstwa z Bydgoszczy? Nie wiem, ale kciuki trzymam. W końcu każdy teatr chciałby być Kanadą.

Łukasz Drewniak
teatralny.pl
11 października 2016
Portrety
Grzegorz Reszka

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia