Brown sugar i drżą kamienie, czyli metryka na II planie

Członkowie zespołu The Rolling Stones wypili tyle alkoholu i wzięli taką ilość narkotyków, że powinniśmy ich odwiedzać na cmentarzu, a muzycy przeciwnie nadal trzymają się świetnie i to oni odwiedzają nas z koncertami, na których ich utwory brzmią tak dobrze jakby znów mieli po 20 lat.
“Na szczęście, całe!” zdawał się mówić wzrok dyrektora Mirosława Neinerta o ścianach Teatru Korez. Wczorajszego wieczoru bowiem były one mocno zagrożone przez głośne salwy śmiechu rozlegające się na widowni. Bronisław Wrocławski wspaniale sprawdził się jako dyrygent, po około dziesięciu pierwszych minutach doprowadził swych chórzystów do górnego C zachwytu, czego trudno było się spodziewać po nieco zbyt deklamacyjnym początku. Aktor zainicjował monodram napisany przez Erica Bogosiana od rozdania nut w postaci orzeszków ziemnych, które część z obecnych pochłonęła od razu, niestety po komentarzu jaki padł ze sceny niektórzy krztusili się do końca, trwającego prawie dwie godziny, spektaklu. To niebywałe, że aktor przez tak długi czas utrzymał naszą uwagę, kolejno przedzieżgując się w postaci raz komiczne, a raz tragiczne. Wprawdzie Wrocławski nie stworzył pełnokrwistych postaci z indywidualnymi rysami charakterologicznymi, ale wirtuozersko ukazał całą gamę typów ludzkich. Przez to uproszczenie z całym okrucieństwem dowiedzieliśmy się o płaskości i niskości naszych dążeń: seks, prochy, rock & roll… Jak w trochę przekrzywionym lusterku zobaczyliśmy swój prawy i lewy profil, ale bez spoglądania na plecy. Tylko, że każdy z nas posiada również i plecy, czemu gra Wrocławskiego wcale nie zaprzecza, pozostawiając miejsce w postaciach na dookreślenia widza, na dopowiedzenie ich przeszłości lub przyszłości. Jednoznacznie należy stwierdzić, że aktor stworzył postaci, obok których nie przeszliśmy obojętnie i łatwo utożsamiliśmy się z nimi. Zajęta do ostatniego miejsca widownia stwarzała specyficzne warunki odbioru, gdzie ludzie zarażają się śmiechem od siebie nawzajem, a aktor wbiegający i zbiegający z trzystopniowej sceny podnosi temperaturę na widowni. Podjął się on trudnego zadania – gry nie wobec, a wprost do widza, wymuszając na nim z ogromnym powodzeniem interakcje, od wrzucania monet, przez jedzenie orzeszków do upominania Karola, by wyłączył telefon… Kunsztu warsztatowego dowiódł nie tylko poprzez aktualne wtrącenia o ciepłej zimie w styczniu czy wojnie w Iraku, ale przede wszystkim przez brawurowy ruch sceniczny, który zdawał się być prawie niewyreżyserowany przez Jacka Orłowskiego, jakby rola idealnie skleiła się z ciałem aktora i zdeterminowała każdy ruch kończyn czy drgnienie powieki i nie pozostawiła miejsca dla ludzkich odruchów. Niezapomniane i nieocenione pozostaną wstawki pantomimiczne zabawy z nieistniejącymi przedmiotami, niby zwyczajne prasowanie, opieranie się o ścianę u lekarza a także przewracanie nieistniejących kiełbasek pobudza kreatywność widza i tworzy więź z audytorium w wizualizacji przedmiotu gry i zyskuje klasyfikację działań quasi-magicznych. Na najwyższą notę zasługuje zatem ekspresja ciała, gra oczu i wyrazista mimika, której obserwacja następujących po sobie napięć i nieoczekiwanych rozprężeń, będących partyturowym zapisem rozmaitych ludzkich stanów i uczuć, sprawiała wielką przyjemność. Przemienność jasności i mroku na scenie nadają dziesięcioletniemu już monodramowi niesamowitego wigoru i rytmiczności ruchów wstępujących i zstępujących, które prowokują ciąg skojarzeń ze stosunkiem seksualnym, stanem to upojenia narkotykowego, to chwilami trzeźwości, opętaniem tańcem i opadnięciem na krzesło po doznaniu ilinx. W przedstawieniu poczucie fikcji nie do końca jest jasne, przez wspomniane już interakcje z widzami pojawia się cień wątpliwości czy ten telefon dzwoni naprawdę? Po zakłopotanej minie widza wnioskować można, że zatańczył jak Wrocławski mu zagrał i pokazywał szerokim gestem swoją wyłączoną “komórkę”. Wspaniała, głęboka gra aktorska jest najsilniejszym ogniwem tego dzieła, bo ani muzyka nie zrywała z krzeseł, ani efekty świetlne nie były zadziwiające, choć należy zauważyć, że i po dziesięciu latach od premiery wówczas nowatorskiego przedstawienia, nadal nieczęsto zapala się światła na widowni czy oślepia się widzów reflektorem umieszczonym na końcu sceny. Prostota środków wyrazu jest niezbywalną zaletą spektaklu w czasach postępującej hybrydyzacji. Nic prócz wieszaka i dodatkowych podestów nie było potrzebne, by pozwolić ekspresji ciała Wrocławskiego doskonale się rozwinąć, który nie przestaje grać nawet, gdy światła przygasają i następuje tzw. zmiana otwarta. Niestety nie można tego do końca powiedzieć o temacie, który trochę wyświechtał się. Era konsumpcjonizmu trwa nadal, ale czy nie dość diagnoz, być może dobrze byłoby pokazać próbę wyjścia z impasu? Niemniej oceniam wykonanie monodramu wysoko, mimo dowcipu trochę zbyt rubasznego i zbyt fizjologicznego, patrząc przez pryzmat gry zaangażowanej i w każdej tonacji dobrej, tworzącej harmonię z przestrzenią sceniczną i widownią gry aktorskiej. Spektakl, choć powołany do życia tyle lat temu, jest ciągle rześki i energetyczny niczym starzy “Stonesi”, którzy po kilku dekadach od debiutu nadal sprawiają na swoich koncertach, że nie tylko ściany i podłoga lecz także każde jestestwo drży. Teatr im. S. Jaracza w Łodzi, Eric Bogosian, "Seks, prochy i rock and roll” zaprezentowany 12 stycznia 2008 w Teatrze Korez na Katowickim Karnawale Komedii Występuje: Bronisław Wrocławski
Małgorzata Warzycha
Ad Spectatores
15 stycznia 2008

Książka tygodnia

Hasowski Appendix. Powroty. Przypomnienia. Powtórzenia…
Wydawnictwo Universitas w Krakowie
Iwona Grodź

Trailer tygodnia