Bruno Schulz - Mesjasz

31. Warszawskie Spotkania Teatralne

Sztuka na wskroś nowoczesna, świadomie i programowo nowoczesna, widz ma tego pełną świadomość. Wiele planów, dystans, ironia. Treścią jest, w skrócie, jak wiadomo z ogłoszeń, poszukiwanie zaginionego rękopisu dzieła Brunona Schulza pt. Mesjasz.

W pierwszej części spektaklu wieje nudą. Kiepskie, wymuszone i nieśmieszne dowcipy (rozmowa tajniaka z murem to tylko jeden przykład), wąska problematyka środowiskowa (pisanie scenariuszy, minister Zdrojewski i jego urzędniczki,  itp.), dłużyzny, ciągłe powtórzenia tekstu jakby scenarzysta miał za mało materiału słownego by wypełnić czas spektaklu, bolesna przewidywalność, żarty w złym stylu, wszystko nad grobem Schulza, który przecież zginął tragicznie, i jakby nikt tego nie zauważa. I tak przez całą godzinę. Nie wiem czy to był zamysł reżysera czy tak wyszło, odbiór utrudniała śmiejąca się z nieśmiesznych dowcipów widownia.

Całość tego uciążliwego brnięcia nie wiadomo w którą stronę znajduje zaskakujący przełom w wykładzie pani reżyser (jedna z postaci w sztuce), który nadaje metaforyczno-metafizyczny sens tej groteskowo-absurdalnej, nudnej, i beznadziejnie nieśmiesznej, kretyńsko nieudacznej, niesmacznej historii. Otóż zaginione dzieło „Mesjasz” jest performansem, a nie tekstem, jest mityczną Księgą Schulza, a więc tym wszystkim co dokonało się i dokonuje w związku z tą księgą (nie przytoczę tutaj z pamięci pięknego tekstu wykładu pani reżyser). Ot i zwrot akcji o sto osiemdziesiąt stopni. Okazuje się, że nieśmieszne dowcipy nie miały być śmiesznymi dowcipami (jak chciała widownia) ale groteskową prezentacją nieśmiesznych i żałosnych postaci i ich przedsięwzięć (w tym przypadku z pionu kultury), które - cha - nabierają mitycznego sensu w związku z Księgą, w związku z poszukiwaniem zaginionej Księgi. Temu obrzydliwemu, nudnemu, odczarowanemu światu, który nawet nie potrafi być śmieszny, przywrócony zostaje magiczny wymiar. Tak przynajmniej chce pani reżyser w swoim wykładzie.

Po wykładzie było już tylko coraz bardziej dramatycznie. Pojawił się szef gestapo z Drohobycza Landau, piskliwym głosem wykrzykujący który z hitlerowców miał swojego Żyda, i że jeden zabił drugiemu jego Żyda, bo tamten zabił mu jego Żyda. Całość przerażająca, gestapowiec jak jakaś nakręcona małpa drze się niemiłosiernie horrendalnym głosem. Ostatecznie nie wiadomo czy to prawdziwy gestapowiec, czy aktor w sztuce pani reżyser, bo ta mu przerywa w pewnym momencie, ten się jednak nie daje, dalej się wydziera, że pewne rzeczy trzeba powiedzieć do końca (nasza widownia śmieje się jakby Landau był komikiem, klaunem, Kobuszewskim w akcji, a nie monstrum Zagłady).

Główny problem gestapowca to film Lista Schindlera, bo w nim szef obozu strzela do Żydów bez munduru, półnagi (nasza widownia śmieje się). A w ten sposób hitlerowiec nigdy nie strzelał do Żydów - to obraza, fałsz, Spielberg żydowsko-amerykański kłamca i on Lindau szef gestapo z Drohobycza chce to wyjaśnić (widownia się śmieje).

Jest w tym spektaklu więcej wymownych wątków. Reżyserka chce zrobić sztukę o zaginionym dziele „Mesjasz”, ale żeby nie było nic o wojnie, o Żydach, o Zagładzie i o tych wszystkich rzeczach, tylko o „Mesjaszu”. Scenarzystka męczy się okropnie próbując spełnić wymagania reżyserki.

Widz w toku przedstawienia zaczyna łączyć rozmaite wątki. Dostrzega łatwo odrębność języków, perspektyw czasowych, osobowych. Ponad to wszystko wydobywa się na pierwszy plan i dominuje wrzask Landaua: pewne rzeczy trzeba powiedzieć do końca... ...Może to właśnie wskazuje na zawartość owej tajemniczej Księgi? Landau i jego hitlerowcy kamraci – może to oni napisali Księgę, dopowiedzieli do końca ideę Mesjasza. Landau i jego koledzy – czy nie oni są aktorami tego performansu…

Ostatecznie pracownicy polskiego ministerstwa kultury i polskiego wywiadu odnaleźli „Mesjasza”. Dzieło okazało się jakieś kiepskie, stwierdził tajniak, i księgę spalił, żeby nie było wstydu. Pani urzędnik też spaliła inny egzemplarz, ale nie wyjaśniła, dlaczego… Wymowne powiązanie śmieciowego przypadku z koniecznością tworzącą Wielki Dorobek Ludzkości. Jedno szydzi z drugiego.

Jeszcze rozmowa z zabójcą Schulza. Nie wiem czy umiem ją odtworzyć. On jakoś się źle czuje, choroby i takie rzeczy. Podejrzewa, że właśnie przez to, że wtedy zabił Schulza może mieć te wyrzuty sumienia, a to oczywiście może się przerzucić na zdrowie. Więc pisze list do Schulza, wyjaśnia, że była wojna i że się wtedy strzelało - man schiesst (widownia oczywiście śmieje się). Pisze od razu też odpowiedź Schulza (no bo Schulz przecież w grobie), że ten mu przebacza. Rozmówczyni ma podpisać w zastępstwie (no bo Schulz w grobie). Pełna samoobsługa.

Przez groteskę ironię, jakieś szyderstwo, przebija, gdy się wsłuchać w rytm spektaklu (uodpornić się na chichoty widowni), cała ta historia, no może nie cała, ale jakiś fragment tej historii, tej okropnej przeszłości, w której można było podejść na ulicy i zastrzelić człowieka. I nic się nie stało.

A ciągle chodzi o to, żeby coś się stało…

Tadeusz Bartoś
www.warszawskie.org
5 kwietnia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia