Butelki z benzyną i kamienie

"Fuck... Sceny buntu" - reż. Marcin Liber - Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie

Byli aktorzy Teatru Polskiego we Wrocławiu sporządzają sceniczny koktajl Mołotowa. Spektakl Marcina Libera to ogłuszająca rozprawa z ideami społecznej i obyczajowej kontestacji.

Do Cezarego Morawskiego, obecnego dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu przychodzi widz i pyta:

- Czy jest "Wycinka" Lupy?

- Nie ma.

- Czy jest "Tęczowa trybuna" Strzępki i Demirskiego?

- Nie ma.

- A co jest?

- Ja jestem.

Trawestacja skeczu Laskowika i Smolenia tylko trochę przesadzona. Trudno bowiem przejść do porządku dziennego nad obrazem, jaki wyłania się z poczynań obecnego kierownika wrocławskiej sceny. To przecież pejzaż artystycznej pystyni. Gdzie z afisza znikają realizowane przez czołowych reżyserów i nagradzane sztuki, a nowy dyrektor w zamian proponuje... no właśnie, chyba tylko samego siebie.

Na pożyczonym agregacie

Repertuarowej zapaści Teatru Polskiego, towarzyszyła relacjonowana przez dziennikarzy walka Morawskiego z aktorskim buntem. Buntem częściowo stłumionym. Zespół musiał zejść do podziemia. Indywidualna kontestacja rozbiła się o instytucjonalne bariery. Ale też krajobraz po bitwie sporo mówi o ograniczeniach oddolnego buntu jako narzędzia artystycznego nacisku. Mimo solidarności środowiska i zaklejanych w proteście ust, nie udało się powstrzymać zapaści wrocławskiej sceny.

O paradoksach sprzeciwu skazanego na klęskę, aktorzy Teatru Polskiego opowiadają teraz w spektaklu "FUCK. Sceny buntu". Przedstawienie powstawało w Krakowie pod reżyserską opieką Marcina Libera, na deskach Łaźni Nowej. Tam, gdzie ekipa Teatru Polskiego była nieraz oklaskiwana podczas festiwalu Boska Komedia. Tym razem wizyta nie ma aż tak triumfalnego charakteru. To swoisty teatr widmo. Twórczy ferment, któremu ktoś odgórnie odciął zasilanie, a teraz musi działać na pożyczonym agregacie.

Rachunek sumienia

Batalia o Teatr Polski miała swój wizerunkowy wymiar. Radykalizacja protestu nie zawsze bowiem działała na korzyść aktorów. Przekaz medialny podkreślał częściej emocje niż argumenty. Sporo osób popierających bunt, ponadto wyświadczyło mu niedźwiedzią przysługę, podciągając sytuację pod doraźną walkę polityczną. Tak jakby instrumentalizacja kultury była domeną tylko jednej, aktualnie rządzącej partii. Pod tym względem, spektakl Libera przywraca ludzkie proporcje. Każąc myśleć przede wszystkim o jednostkowym sprzeciwie i jego określonych osobistych konsekwencjach.

W przedstawieniu występują aktorzy, którzy zostali zwolnieni przez Morawskiego. Właściwie mogliby sobie pozwolić na słodką zemstę - rewolucyjny patos, kwieciste przemowy czy rozdawanie petycji. Coś w stylu "ambasady na uchodźtwie". A jednak inicjują spektakl na zasadzie przewrotnej sesji terapeutycznej. Zdobywają się na groteskowy rachunek sumienia, który przedrzeźnia chyba wszystkie zarzuty, jakimi obrzuciła je druga strona konfliktu. To zarazem bolesne, szczere obnażanie własnych pretensji, lęków i ambicji.

Portier uprzejmie donosi, a aktor z Legnicy nie ma za co przepraszać

Zanim pod adresem Morawskiego padną szydercze przeprosiny, publiczność wita megafonowy apel o powinnościch i społecznej roli współczesnego teatru. "Grzechy" zwolnionych aktorów są do pewnego stopnia częścią dyskusji o tym, co wolno, a czego nie wolno na scenie. Dyskusji, do której z lubością zaprzęga się dzisiaj sferę wyznaniową. Nic dziwnego, iz w wystąpieniach obsady powraca wątek scenicznej golizny. Choćby jako papierka lakmusowego na lewicowe i prawicowe przekonania. A Katarzyna Strączek mówi o zarzutach, jakoby zmuszała swoich studentów do rozbierania się w spektaklu dyplomowym.

Sceniczna terapia nie może obyć się bez bardziej przyziemnych kwestii. Łącznie z wątkiem uprzejmego portiera, który miał ponoć donieść do dyrekcji na Anię Ilczuk; bo ta paliła w teatrze papierosy. Obsada przeprasza za swoje wpisy na Facebooku oraz udział w akcji protestacyjnej na wrocławskim dworcu (gdzie Morawskiemu wręczono powrotny bilet do Warszawy). Nawet wymierzający klapsy Andrzej Kłak ma tu coś na sumieniu.

Przepraszać za co nie ma natomiast legnicki rodzynek w ekipie - Rafał Cieluch. Jedyny etatowy aktor to ważny kontekst tej części spektaklu. Uświadamia, iż poza szarpaniną o instytucję istnieje jeszcze aspekt czysto egzystencjalny. Dotyczący tego, jak zmienia się los aktora pozbawionego macierzystej sceny; osierocającego swoje ukochane role i zmuszonego do życia na walizkach.

Bunt niejedno ma imię

Słowa o masturbującym się artyście powracają w pierwszej części spektaklu niczym ironiczna mantra. Na szczęście "FUCK. Sceny buntu" to nie tylko aktorski autoerotyzm. Świadectwa obsady są punktem wyjścia do impresji na temat różnych odcieni kontestacji. Tych zakorzenionych w outsiderskiej postawie i tych wynikających z walki o zmianę otoczenia. W obu przypadkach wydają się one prowadzić do nie mniej gorzkich wniosków niż doświadczenia obsady spektaklu.

Odpowiedzialny za dramaturgię Krzysztof Szekalski, dobrał najbardziej jaskrawe przykłady obywatelskiego sprzeciwu. Jest zatem formacja Fuck For Forest, ratująca amazońską dżunglę za pieniądze z dystrybuowanej w internecie pornografii. Jest Oksana, żona (a właściwie partnerka) jednego z najbardziej radykalnych performerów Piotra Pawleńskiego. Wreszcie pojawia się postać Ryszarda Siwca. Skromnego księgowego, który w 1968 roku, podczas uroczystych dożynek na stadionie dokonał samospalenia. Protestując w ten sposób przeciwko interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Kontrapunktem dla autentycznych kontestacji jest w sztuce fikcyjny wątek samobójczej śmierci z dala od cywilizacji.

Usłyszcie ich krzyk

Przywołane akty sprzeciwu to idealizm, którego społeczna użyteczność jest często mniej niż symboliczna. Najbardziej brutalnie wypada na tym tle casus Siwca, którego krzyk zagłuszyła radosna atmosfera ludycznego święta. Kto wie, czy pamięć o tym czynie przetrwałaby, gdyby nie wstrząsający dokument "Usłyszcie mój krzyk" Macieja Dygasa z 1991 roku.

Własnego dokumentu doczekała się także formacja Fuck For Forest. W spektaklu Libera, ekologiczna porno- utopia, owocuje personalnymi konfliktami m.in. na tle niejasnych rozliczeń finansowych. Grany przez Michała Opalińskiego aktywista sugeruje oto, iż pieniądze poszły nie na dżunglę, ale dragi. Mało efektownie prezentuje się także finał zmagań z systemem Pawlenskiego.

Bunt u Libera nie tyle statecznieje, co ulega rozkładowi. To, co jednoczy, szybko zaczyna dzielić. To, co dodaje siły, szybko sprowadza na ziemię. Kto jednak odpowiada za pauperyzację postępowych czynników? Sami kontestatorzy czy też współczesny świat, sprzedający bunt w zbyt ładnych opakowaniach.W spektaklu na moment pojawiają się charakterystyczne postaci Guerilla Girls. Tyle pan reżyser ma do powiedzenia na temat feminizmu - pada ze sceny po krótkim epizodzie kobiet w gorylich maskach. Medialny image zawłaszczył i zmarginalizował to, co naprawdę rewolucyjne. Pozostały tylko maski.

Petarda audiowizualna

Jedyną u Libera konstruktywną egzemplifikacją buntu wydają się RSS Boys. Anonimowy duet jest w "FUCK. Sceny buntu" jednocześnie przedmiotem i podmiotem. Aktorzy odgrywają manifest artystyczny zespołu, ale też sami muzycy są obecni na scenie. Po to, aby generować potężną ścianę elektroniki - od motorycznego techno minimalu w stylu Surgeona do mrocznego ambientu a'la Lustmord. Plemienna, ekstatyczna, podbita niskimi częstotliwościami muzyka, nadaje spektaklowi dynamikę. Spinając całość w swoistą klamrę dźwiękowej petardy. Wspomaganej nie mniej transową grą świateł, która pulsuje na tle ogromnych telebimów oraz pustynnej scenerii z pniami po ściętych drzewach (Lex Szyszko działa).

Hiperkinetyczna forma synchronizuje się z ekspresją obsady. Właśnie owej synergii "FUCK. Sceny buntu" zawdzięczają swój unikalny, drapieżny charakter. O ile bowiem w rewersach losów buntowników trudno znaleźć coś zaskakującego, to już sposób ich przedstawienia potrafi oszołomić. Liber rzuca w stronę widowni prawdziwy sceniczny koktajl Mołotowa. Pokazując nagich aktorów i ich nagie emocje, uchwycone na najwyższych rejestrach, za pomocą najbardziej dosadnych słów. Tutaj obsada naprawdę ma butelki z benzyną i kamienie. Wymierzone i w siebie.

Premiera spektaklu odbyła się 25 marca na Dużej Scenie Łaźni Nowej. UWAGA! 27 marca specjalny spektakl z okazji Międzynardowego Dnia Teatru, poprzedzony spotkaniem z twórcami.

Łukasz Badula
www.kulturaonline.pl
29 marca 2017
Portrety
Marcin Liber

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia