Być w teatrze to mój obowiązek

rozmowa ze Zbigniewem Zapasiewiczem

"Czas rozpada się na moich oczach" - mówił Zbigniew Zapasiewicz w marcu 2007 roku. Oto fragmenty wywiadu, jakiego wielki artysta udzielił wówczas DZIENNIKOWI.

Mówi się „konflikt młodzi – starzy”. Prawda czy nieprawda? 

Zbigniew Zapasiewicz: W jakimś sensie prawda, bo konflikt pomiędzy młodym pokoleniem a starym historia notowała wielokrotnie. Już Ajschylos krytykował Eurypidesa, bo ten łamał pewne zastane konwencje. Nasz spór klasyków z romantykami polegał na tym, że wczesnej twórczości Mickiewicza klasycy nie przyjmowali, uważając ją za wytwór chorej wyobraźni. My wchodząc kiedyś do teatru, zostawaliśmy w rękach ludzi, z których wielu było naszymi nauczycielami, ale czasem poznawaliśmy ich dopiero w teatrze. Ale światopogląd tych ludzi był także naszym światopoglądem, oni myśleli podobnie jak my. Nie w sensie estetycznym, bo mogli prowadzić ze sobą najbardziej żarliwe spory. Ci wszyscy ludzie mogli toczyć spory na płaszczyźnie artystycznej, ale zawsze kierowała nimi chęć, by teatr jako zjawisko funkcjonował jak żywa instytucja oparta na normach, które wszystkich obowiązywały. Wartości, które zostały zaszczepione mojemu pokoleniu, ale i nie tylko mojemu, bo i ludziom dużo ode mnie młodszym – ulegają bezsensownemu zniszczeniu. Nie chcę używać terminów „młodzi”, „starzy”, bo ci „młodzi” wcale nie są tacy młodzi, a ci „starzy” nie są tacy starzy, a więc ci „nowi ludzie”, którzy weszli teraz do teatru, usiłują nie tylko te wartości podważyć, ale usiłują pokazać, że te wartości są nieprzydatne i bezsensowne. 

Nazwijmy te wartości. 

Te wartości, które nam wpojono, oznaczały, że człowiek wybierający pracę w teatrze musi się temu całkowicie poświęcić i ponieść wszystkie koszty związane z wymogami, jakie teatr przed nim stawia. Mawiało się, że jeśli aktor nie przyszedł na próbę, to oznaczało, że umarł. Dowodów na tę odpowiedzialność było w przeszłości mnóstwo. Woszczerowicz w dniu, w którym jego syn zginął w Tatrach, zażądał grania. Uważał, że teatr jest ważniejszy od jego prywatnych spraw, choćby i tych największego kalibru. W dniu śmierci mojej matki ja także grałem, bo uważałem i uważam, że przyjść do teatru to jest mój obowiązek. 

Czy chce pan powiedzieć, że ci „zbuntowani” tych zasad nie respektują? 

To nie o to chodzi, ja mówię o tym, że teatr uległ w swojej etycznej sferze całkowitej degradacji. Oczywiście, że oni przychodzą na przedstawienia, ale nie mają w sobie zakodowanej odpowiedzialności za tę instytucję, tylko identyfikują się jedynie z konkretnym przedsięwzięciem, w którym biorą udział. Drugą sferą tych wartości było niezbędne minimum umiejętności czysto zawodowych, rzemieślniczych. Wymóg panowania nad własnym ciałem, wymóg panowania nad wypowiadanym słowem, czyli podstawowym sposobem komunikacji z drugim człowiekiem. 

A nie ma tego teraz na scenach? 

Myślę, że to coraz bardziej zanika. Kiedyś oprócz etyki zawodowej istotna była przynajmniej średnia świadomość tego, czym jest rzemiosło aktorskie. To budowało prawidłową hierarchię w teatrze. Ci, którzy gorzej władali rzemiosłem, gorzej poruszali się w zawodowej sferze teatru, ci, którzy postępowali nieetycznie – byli z niego eliminowani. Mam wrażenie, że „nowi” nie mają o tym zbyt dużego pojęcia. Raz – o stronie etycznej tego zawodu, dwa – o konsekwencjach niedostatków profesjonalnych, rzemieślniczych, uniemożliwiających dobre komunikowanie się z widzem. Ci „nowi ludzie” całkowicie odrzucają teatr, który myśmy budowali, który dalej chcielibyśmy budować. Uważają, że wszystko to, co my reprezentujemy, jest martwe, przebrzmiałe i niepotrzebne. 

Oj, nie lubi pan tego nowego teatru... 

Nie, to nie jest tak, że to wszystko potępiam! Ten teatr, ma przecież także kolosalne osiągnięcia. Popycha do przodu naszą wyobraźnię, szuka nowych sposobów porozumiewania się z widzem, bo przecież teatr bez widowni nie istnieje. 

Jak to się dzieje, że kiedy idę na przedstawienie autorstwa tych „nowych ludzi” za każdym razem mam wrażenie, że widzę ciągle tych samych aktorów, mimo że nazwiska na afiszu zupełnie inne? 

Bo zanikło coś, co było głównym powodem, dla którego wielu z nas wybrało ten zawód. On dawał możliwość zbadania, ilu we mnie jest ludzi. W zależności od tego, w jakich okolicznościach stawia nas życie, jaki wyznaczyło nam scenariusz, przeżywamy określoną sumę przygód, emocji, napięć psychicznych. Teatr dawał możliwość przeżycia emocji, wprawdzie fikcyjnych czy raczej zakomponowanych, których człowiek sam po sobie się nie spodziewał. 

Dlaczego używa pan czasu przeszłego? 

Bo ta cecha naszego zawodu zanikła. Pan mnie pyta, dlaczego widzi wciąż to samo na scenie. To zjawisko zaczęło pojawiać się bardzo wcześnie Już w latach 70. w jednym z wywiadów powiedziałem, że drażni mnie, że po scenie wciąż chodzą moi znajomi. Ja nawet nie mówię o potrzebie zewnętrznej charakteryzacji, choć uważam, że i ona nie jest rzeczą całkowicie do pogardzenia, chodzi mi raczej o wydobycie z siebie czegoś, co dla mnie samego i widza jest niespodzianką. Mówię o potrzebie charakteryzacji wewnętrznej. 

Chciałby pan zagrać u Warlikowskiego? 

Chciałbym. Naprawdę chciałbym zagrać z kimś z tej grupy „nowych ludzi”, ale pod warunkiem że byłby to człowiek, do którego miałbym zaufanie. 

A u Kleczewskiej czy u Klaty? 

Sądzę, że nie porozumielibyśmy się właśnie w tej sferze, o której rozmawiamy. Ja czego innego szukam i inaczej myślę o konstrukcji roli. Buduję świat roli zupełnie inaczej. Buduję rolę wokół czegoś, co nazywam „szynami” i dopiero potem wypełniam treścią. Natomiast wypełniać treścią coś, co nie ma konstrukcji, jest dla mnie rzeczą niepojętą. W tym „nowym teatrze” niepokoi mnie właśnie to, że powód powstania przedstawienia jest często słodką tajemnicą reżyserów. Nie ma w nich wysiłku, by zakomunikować widzom coś, co byłoby czytelne w jakiejkolwiek sferze. Często ci „nowi ludzie” uważają, że jeśli ja nie rozumiem ich sposobu myślenia – to znaczy, że ja jestem durny. „Bo pan nie sięga tej tajemnicy, która jest we mnie”. Ale to jest za mało. 

Gorzka ta rozmowa. 

Jeżeli czegoś żałuję w życiu, to właśnie tego, że coś się rozpada na moich oczach. Ale to nie jest pretensja do współczesnego świata, bo nie można mieć pretensji do rzeczywistości. Jestem przekonany, że w czasach, których my już nie dożyjemy, za 50, 100 lat – sztuka aktorska będzie czysto wirtualna. Przy tym rozwoju techniki za 50 lat każdy będzie miał w domu telewizor, w którym będzie kodował akcję wymyśloną przez siebie albo opartą na znanym scenariuszu, obsadzi to wirtualnym aktorem. 

No to po co pan to wszystko jeszcze robi? 

Kiedy dowiaduję się, że wszystko, czemu poświęciłem swoje całe życie, jest nieprzydatne i nieistotne, zastanawiam się, czy słusznie wybrałem tę drogę. A jednak umarłbym bez tego zawodu. Gdy go nie uprawiam, źle się czuję. To jak narkotyk.

rozmawiał Tomasz Mościcki
Dziennik
10 sierpnia 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia