Byle zamknąć drzwi na klucz

Rozmowa z Mateuszem Damięckim

"Nadzieje były ogromne. Sam miałem takie złudne przekonanie, że zwyciężymy, mówiąc górnolotnie. I obawiam się, że się nie udało" - przyznał w odniesieniu do Strajku Kobiet Mateusz Damięcki, którego polityczne wiersze odbiły się szerokim echem w ubiegłym roku. Jak sam podkreśla, w Polsce daje się dziś obserwować "niesamowity pęd i dążenie do tego, by niszczyć wszystko to, co udało się wybudować".

- Mateusz Damięcki w rozmowie z Onet Kultura odniósł się do sytuacji w Polsce, pandemii związanej z koronawirusem i straty najbliższych
- O protestach kobiet w Polsce, które nazwał "kulą ognistą", mówi: - Nadzieje były ogromne. Sam miałem takie złudne przekonanie, że "zwyciężymy", mówiąc górnolotnie. I obawiam się, że się nie udało. Nie zwyciężyliśmy
- Był listopad, dziadek poczuł się źle, trafił do szpitala. Wydaje mi się jednak, że nie umarł na COVID-19, a z powodu COVID-19 - przyznaje
- Wspomina także to, jak wpłynęła na niego śmieć Piotra Machalicy. "W przypadku Piotrka doszło do czegoś, czego nie doświadczyłem jeszcze nigdy w życiu. To było zniknięcie"
- Aktor sam przeszedł COVID-19, zarażony od dziadka. "Przeleżałem odosobniony od moich bliskich. I też przeleciało mi przez myśl: ja, czy nie ja. Dobra, idę spać. Tylko czy się obudzę?" - wspomina
- Fani kina zobaczą Mateusza Damięckiego w 2021 r. m.in. w filmie "Furioza", którego premiera została przeniesiona w związku z pandemią koronawirusa 2017-2018. Od 2018 roku pracuje w urzędach państwowych.


By być Polakiem aż tak nie bolało

Amelia Sarnowska: Czy dziś, mając już świadomość tego, jak potoczyły się wydarzenia w Polsce w kolejnych miesiącach, znów zdecydowałby się pan na publikację wiersza "Dziękuję"?

Mateusz Damięcki - Ta rzeczywistość przestała mnie bawić. Przestała cieszyć. Ktoś zadał mi kiedyś pytanie, czy nie żałuję tego, że te wiersze się pojawiły. Nie. Nie żałuję i opublikowałbym je po raz kolejny. Gdybym nie opublikował ich wtedy, to dzisiaj musiałbym nie tylko opublikować je ze zdwojoną siłą, ale i musiałbym coś dopisać.

Patrząc na to wszystko, co działo się pomiędzy kulturą a polityką - i w jakim punkcie znaleźliśmy się dziś, kilka miesięcy od rozpoczęcia Strajku Kobiet - czy nie zakończył pan 2020 r. z niedosytem?

- Mam niedosyt. Ale związany nie tylko z tym, że to wszystko nie ma w tej chwili swojej kontynuacji i się w pewnym sensie rozmyło, nie przynosząc oczekiwanych efektów. A zdaje się, że chyba wiele osób tak dziś myśli.

Już to, co wydarzyło się wcześniej, czyli ten pierwszy Czarny Protest, kiedy kobiety i mężczyźni wyszli na ulice z parasolami, to była taka... kula ognista. To już wtedy zrobiło sporo zamieszania. Ze swoich prywatnych źródeł miałem informację prosto z Sejmu, że na politycy Prawa i Sprawiedliwości wpadli wtedy w popłoch. Okazało się, że przysłowiowi "prawi faceci" mogą przestraszyć się protestujących kobiet.

Nadzieje były ogromne. Sam miałem takie złudne przekonanie, że "zwyciężymy", mówiąc górnolotnie. I obawiam się, że się nie udało. Nie zwyciężyliśmy.

W jednym z opublikowanych wierszy zwraca się pan do synka, życząc mu, by w przyszłości "być Polakiem aż tak nie bolało".

- Napisałem ostatnio do siostry: a pamiętasz Matylda, jak rodzice mówili nam: "my tego prawdopodobnie już nie dożyjemy, ale wy, kochane dzieci, będziecie mogły się już wychowywać w pięknej Polsce"?

Tak samo mówili do nich ich rodzice, mając na myśli czasy komunizmu. Z kolei ich rodzice słyszeli dokładnie to samo od swoich rodziców, z tym, że ci mieli na myśli straszne czasy okupacji podczas II wojny światowej. Byłoby oczywiście nietaktem porównywać tamte chwile do naszych, możemy sobie teraz tylko gdybać i uprawiać political fiction w stylu: "co by było, gdyby" i "co, jeśli się pewnych rzeczy nie uda już powstrzymać". I śmiejąc się, dodałem w tym SMS-ie do siostry: "my już nie, ale może nasze dzieci...".

Urodził mi się właśnie drugi syn. To wszystko dookoła też się uspokoiło. A może to wszystko opadło właśnie dlatego? I już ci ludzie nie wychodzą tak tłumnie na ulice, bo im się dzieci porodziły przez ten COVID-19? Ja to rozumiem, bo w tej chwili patrzę na mojego syna i sam widzę, że dziś głównie zagnieżdżam się we własnej komórce rodzinnej. Chcę, żeby moja żona i dzieci byli zdrowi. Patrząc na COVID-19 i na to, jak wirus "wybiera", jak nie ma się nad tym żadnej kontroli... Nie wspominając już nawet, że przede wszystkim państwo nie ma nad tym kontroli. Zastanawiam się jednak, czy ktokolwiek może ją mieć?

Ten wirus, pandemia, chaos - to wszystko przyszło odgórnie, od nikogo nie było zależne i okazało się, że my, jako społeczeństwa, jesteśmy na to nieprzygotowani. Guzdrzemy się, nie potrafimy zorganizować. I popełniamy wiele, bardzo wiele błędów. Ale to nie tylko my, Polacy. Ludzie w ogólności są z natury niepokorni. Nie lubią słuchać, kiedy im się mówi, co powinni robić.

I jak patrzę na to wszystko, to sobie myślę: byle zamknąć drzwi na klucz. Byle nic złego mi do domu nie weszło. Byle mój kilkunastodniowy syn nie miał żółtaczki. Byle mój starszy syn z uśmiechem chodził dalej do przedszkola, a te, dzięki Bogu, są wciąż otwarte. I żeby moja żona mogła chwilę odpocząć.

Czy pracuje pan nad kolejnymi utworami?

- Przyznam się, że nawet ostatnio pomyślałem: a, napiszę coś. Niewiele osób zdaje sobie jednak sprawę, że to nie są "przypływy geniuszu" które powodują, że człowiek siada z zamkniętymi oczami, czuje przypływ weny twórczej i "od ręki", w ciągu 20 min, pisze wiersz. Tak jest może z samym pomysłem, z pierwszym zdaniem, z pierwszą zwrotką. Ale później to jest mozolna praca. I jak się pisze coś takiego, to myśli się o tym dniami i nocami. Budzisz się, wstajesz o 2 w nocy tylko po to, by zapisać jeden rym.

A teraz... po prostu nie mam na to czasu. Mógłbym oczywiście coś dopisać do tego, co już jest, ale obawiam się, że tak dopisywać, i dopisywać, miesiąc po miesiącu, to mógłbym w zasadzie zwrotka po zwrotce. A chciałbym móc napisać w końcu coś zupełnie innego. Odmiennego od tego, co się wciąż wokół dzieje.

Bardzo lubię ten drugi wiersz, ten o Jezusie, którego moja koleżanka spotkała na ulicy. Znajdą się zawsze osoby, które nie są w stanie oddzielić autora od podmiotu lirycznego i cały czas komentują, że to ja go spotkałem. Że to ja Go sprofanowałem i obraziłem. A to przecież nie tylko "ja". Jest wiele osób, które myślą i czują dziś podobnie.

A hejt? Tak spowszedniał, że nie robi już na mnie najmniejszego wrażenia.

Problem z odbiorem poezji chyba bardzo dobrze oddaje naturę obecnych podziałów. Żyjemy w kraju, w którym wciąż rozwijają i pogłębiają się odrębne imaginaria. Stąd potem biorą się problemy z komunikacją. Być może język jest tym pierwszym frontem, od którego należałoby zacząć? Poszukać najpierw takich dróg, by o tych kwestiach, które są fundamentalne dla każdej ze stron, rozmawiać w sposób zrozumiały i akceptowalny dla wszystkich? We wspomnianym wierszu o armii Chrystusa widać już, że to nie jest takie proste - czy ten podział w Polsce nie stał się już zbyt głęboki?

- Obawiam się tego, o czym pani wspomniała - tych odrębnych imaginariów. Żyjemy dziś w osobnych bańkach, chyba każdy już zdaje sobie z tego sprawę. Każdy ma swojego Fejsa, jakiś tam swój świat, ograniczony tymi, których ma w zbiorze zaproszonych przyjaciół. I w obrębie tego świata porusza się po tak naprawdę bardzo ograniczonej przestrzeni. Daje się to też oczywiście podzielić w prostszy sposób: na świat "nasz" i świat "innych". Pytanie, czy coś jest w stanie przejść z jednej bańki do drugiej? Są wyjątki potwierdzające regułę, ale zasada jest prosta - nie. Choć te wyjątki oczywiście mnie cieszą.

Merytoryczna rozmowa zawsze mnie przykuwa. Budzi z letargu powszedniości. Czasem dyskutuję z tymi osobami, staram się wtedy wymienić zdanie z kimś, kto ma mi coś do powiedzenia i używa przy tym sensownych argumentów. Kilkakrotnie, zdarzało się, że zgodziłem się z osobą, która była bardzo na "nie" - ale osoba ta miała za tym dobre argumenty. Jeden pan mnie nawet cholernie wzruszył, a wtedy ja przyznałem mu rację i przeprosiłem. Inny, po uzyskaniu ode mnie odpowiedzi, napisał: "Po pierwsze, nie spodziewałem się, że pan odpisze, po drugie - bardzo pana przepraszam za słowa, które do pana skierowałem. Nie wiem, co sobie myślałem" - i później się jakoś dogadaliśmy. Wymieniliśmy się argumentami i a on się ze mną zgodził. A było to tuż przed wyborami prezydenckimi. Napisał mi, że się zastanowi. Mocno.

Wierszy coraz więcej, już jesienią pojawiły się kolejne. Czy jak się tego dozbiera, fani mogą spodziewać się jakiejś całościowej edycji?

- Nigdy nie miałem ambicji w tym kierunku. Ja po prostu bardzo lubię rytm. Być może z racji zawodu. Uwielbiam rzeczy rytmiczne. Pisząc, staram się, by wszystko było rytmiczne. I na te moje "wiersze" patrzę właśnie w ten sposób: są to po prostu rytmicznie ułożone słowa, oddające to, co myślę i czuję. Sam nie odbieram tego jako "poezji". Piszę to, co mam do powiedzenia, a nie to, czego ludzie mogliby oczekiwać. I to zarówno w treści, jak i w formie.

Bardzo lubię ten wiersz napisany na rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego - bardzo krótki, w przeciwieństwie do większości poprzednich. Po śmierci mojego dziadka też napisałem kilka słów, trzymając się ustalonych przez siebie zasad dotyczących ilości sylab w wersie i układu rymów. Rzeczywiście, trochę się tego nazbierało. Ale chyba nie, na razie nie mam w planach publikowania "całościowej edycji". Czekam na dalsze inspiracje.

Chciałbym wreszcie móc napisać coś radosnego.

Oby w tym roku się udało, choć już początek roku był trudny, patrząc chociażby na aferę wokół szczepień. Daje się odczuć jakieś ciążenie w kierunku tego, by te bańki stawały się coraz bardziej szczelne. Pod koniec wiersza, jaki opublikował pan na początku maja, jest też mowa o bólu. Bólu, którego w minionym roku w tej sferze kultury było dość sporo, żeby wspomnieć choćby piosenkę Kazika. Czy pana zdaniem w Polsce trwa dziś walka o to, czyj ból jest najważniejszy?

- Tak. Niestety tak, i jest to coś, co mi się w głowie nie mieści. Nie mówię już o tym, czyja to jest wina i nie staram się nawet dociekać, bo... to bez sensu. Ja powiem, że to ich wina, oni powiedzą, że moja. Mamy dziś jakiś niesamowity pęd i dążenie do tego, by niszczyć wszystko to, co udało się nam wybudować. I to tak pięknie wybudować!

Gdyby udało mi się jakimś cudem sprowadzić dziś na ziemię moją babcię, zmarłą w wieku 98 lat, która urodziła się w 1910 r. i udałoby mi się jej wytłumaczyć, czym jest Internet, i czemu to tak wszystko działa, skąd te bańki i czym w ogóle są social media, to na koniec i tak musiałoby paść fundamentalne pytanie: jak do tego doszło, że to wszystko, o co w poprzedniej epoce ona sama i miliony Polaków walczyło przez całe swoje życie, budując Polskę, my sami z taką pasją dziś rujnujemy? Nie mam pojęcia, na czym polega ten gen autodestrukcji.

I wykracza to niestety poza politykę.

- Jechałem dziś warszawskimi ulicami, wszędzie, ale to wszędzie, są postery z dzieckiem w sercu, z kampanii pro-life. Coś, co powinno budzić moją radość, pozytywne uczucia, wywoływać miłość od samego spojrzenia na taki obrazek - zamiast tego sprawia, że czuję się niekomfortowo. Że gdzieś tam jestem mamiony i oszukiwany, bo to, co powinno mi sprawiać radość, powoduje, że jestem nastawiony "anty". I czuję się z tym głupio, bo tam narysowane jest po prostu dziecko. Malutkie dziecko, bezbronne. A ja czuję się źle, jak na to patrzę.

Wygląda to trochę tak, jakbyśmy współcześnie stali się narodem, który żyje w kilku osobnych Polskach.

- Wczoraj, jadąc z synem do parku, przejeżdżałem obok Trójki. Spojrzałem na ten budynek, do którego tak często kiedyś wchodziłem z radością i z uśmiechem, a teraz zdaję sobie sprawę, że nie lubię już tego budynku i tego miejsca. Obrzydło mi. Żal mi tych wszystkich ludzi, którzy z konieczności muszą dalej tam pracować. A jest bardzo wiele osób, które po prostu muszą, życie musi toczyć się dalej.

Oczywiście najłatwiej powiedzieć: "to zrezygnuj i przestań tam pracować", ale nie każdy może sobie na to pozwolić. Nie mogę patrzeć na zdjęcie pani Prezes Polskiego Radia, która swoimi decyzjami i działaniem doprowadziła do niespotykanych dotąd spadków słuchalności Trójki oraz tego, że to radio zostało po prostu zniszczone. Budowane latami, ciężką pracą wielu ludzi. Nawet nie tylko samą ciężką pracą, ale pasją przede wszystkim. Bo przecież każdy redaktor, którego znamy z Trójki, to jest ktoś niezwykły. Są to ludzie przepełnieni pasją do muzyki, ale i po prostu miłością do innych ludzi. To byli fantastyczni prowadzący.

I żeby programowo zniszczyć coś tak energetycznie pięknego... Przyznam, że nie mogę tego cały czas zrozumieć. Dziś przejeżdżam już tamtędy bez przyjemności, a nawet ze smutkiem. A kiedyś było przyjemnie.

Licz na najlepsze, szykuj się na najgorsze

Jaki będzie rok 2021?

- Myślę, że dla mnie będzie to rok bardzo osobisty. Może to się właśnie nazywa dojrzałość? Dopadła mnie jakoś nagle, bo nigdy nie spodziewałem się, że stanę się tak odpowiedzialny, jak jestem teraz. A wiem to nie tyle po swoich czynach, co po emocjach. Po tym, co się dzieje w mojej głowie, kiedy myślę, co by mogło się stać z moimi synkami, gdybym zachował się tak czy inaczej.

Myślę, że to będzie bardzo osobisty okres. Rok, w którym - daj Boże - nie stracę odwagi, albo jak to jeszcze zostało przez niektórych nazwane: brawury. Od brawury do głupoty jest jednak dużo mniejszy krok niż od odwagi do głupoty. Te wszystkie głosy, które mówiły, że jestem "brawurowy" w tych swoich publikacjach, gdzieś tam mi się nawet podobały. Z brawurą kojarzy mi się taki ułan w szarży, z szablą, który sam do końca nie wie, czy przeżyje atak, czy nie. Ci najodważniejsi jednak jakoś przeżywali. Przelatywali na koniu przez największe piekło, z tym swoim spod wąsa uśmiechem, którym potem uśmiechali się do panienki z okienka. Jakoś tak siebie bardziej w tym widzę, a nie jako tego ułana, co leży pod brzozą.

Mam nadzieję, że nie stracę tej brawury. Nie mam poczucia, by moje życie prywatne miało na to wpłynąć. Z drugiej strony, na pewno skupię się na tym, by przede wszystkim cało i zdrowo przejść przez ten najbliższy czas. Rok 2021 daje nam wszystkim też bardzo wiele nadziei.

Wiadomo, że z nadziejami lepiej uważać.

- Jak to mówią: licz na najlepsze, szykuj się na najgorsze.

Myślę, że poprzedni rok, tak chaotyczny, zweryfikował wiele naszych oczekiwań. Zweryfikował przede wszystkim nadzieje na to, że - choć wiemy, jaka jest sytuacja z pandemią - można to wszystko jakoś ogarnąć. Sądziłem, że uda się to lepiej - nam, społeczeństwu, nam jako państwu. I nawet nam jako rodzinie. Okazało się, że nie daliśmy sobie rady w wielu aspektach, na wielu różnych poziomach. Ale ja byłem bardzo sceptyczny wobec najmniejszych przejawów lekceważenia wirusa i konsekwencji, które może ono za sobą pociągnąć. Mam zawsze ogromną pokorę wobec tego, co zgotowuje nam natura.

Wydaje mi się, że ten rok należy przejść z zasadą "myśl globalnie - działaj lokalnie", która przyświeca mi, odkąd zacząłem zajmować się sprawami ekologicznymi i zostałem honorowym ambasadorem ONZ. Sam staram się ją przerzucać do własnego ogródka, na wiele różnych pól. Zawodowo i prywatnie, także w sposobie patrzenia na politykę. I myślę, że to będzie właśnie taki rok. Zwrócenia się na siebie, na swój dom i najbliższych. I podjęcie starań o to, by zacząć powoli naprawiać to, co uległo zepsuciu w roku poprzednim. Licząc rzecz jasna na to, że w końcu będzie można spotykać się normalnie z innymi ludźmi - ale to będzie już nagroda.

A czego oczekuje pan w życiu zawodowym?

- Czynnikiem warunkującym istnienie teatru jest publiczność. Z definicji. Jako widz oglądałem przedstawienia, w których aktorzy nie brali w ogóle udziału, a mimo wszystko były to przedstawienia teatralne. Bo teatr warunkuje widz. I za niczym tak nie tęsknię, jak za widzami, bo to oni nadają sens tej pracy. A jak wiadomo z psychologii - szczęście, wewnętrzne zadowolenie człowieka jest w większości uwarunkowane tym, jak się spełnia w pracy. Na pewno tego mi bardzo brakuje, ale... na nic też w tej kwestii nie liczę. Tu też pozostaje nadzieja.

Znikanie

- Jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz, która mnie mocno sformatowała przez ten przykry czas w minionym roku: śmierć. Tak nagle umarło tak wielu, znajomych, przyjaciół, znanych, lubianych, kochanych. Umarł Tomek Osuch, którego latami podziwiałem za jego niezłomną postawę i walkę o lepsze jutro dzieciaków chorych na raka, Piotrek Krajewski – projektant, z którym wielokrotnie widywaliśmy się na charytatywnych pokazach Fundacji Spełnionych Marzeń. Zmarł aktor Darek Gnatowski, reżyser Giovanny Castellanos, ksiądz Piotr Leśniak... Odszedł od nas mój dziadek, Edward Stankiewicz, który był architektem, inżynierem, dyplomatą. Nurkował. Kochał ludzi i dobre jedzenie. Umarł na serce, ale został stwierdzony u niego COVID-19. Nie mam teraz nawet sił na rozpatrywanie tej kwestii, jednak w przeszłości dziadek miał trzy zawały, bajpasy, rozrusznik. Był listopad, dziadek poczuł się źle, trafił do szpitala. Wydaje mi się jednak, że nie umarł na COVID-19, a z powodu COVIDA-19.

To było szokujące. Ta informacja, która do mnie dotarła. Że to nie tylko jest bardzo blisko nas - notabene ja sam przeszedłem tę chorobę, zaraziłem sią właśnie od dziadka, kiedy u niego byłem po raz ostatni - ale że ludzie w Polsce umierają dziś nie tylko bezpośrednio na COVID-19, lecz także właśnie z jego powodu. I obawiam się, że to nie skończy się wraz z pandemią.

Obserwuję to, co się dzieje, jak system zaczyna kuleć, jak wiele błędów jest popełnianych. Bardzo boję się tego, co się dzieje z oddziałami psychiatrycznymi, w tym dla dzieci. Akurat o tym dowiedziałem się dlatego, że w szpitalu, w którym rodzili się obaj moi synowie, likwidowany jest oddział psychiatryczny dla najmłodszych - tylko po to, żeby zrobić tam oddział covidowy. Akcja, w której wziąłem udział pod koniec roku - wspierania zbiórki podpisów pod petycją o to, żeby w każdej szkole był jeden psycholog - zbiła mnie zupełnie z tropu. Okazało się, że na 20 tys. placówek, w których uczą się dzieci, przypisanych jest 11 tys. psychologów, czyli z grubsza co druga polska szkoła nie ma dziś etatu dla psychologa.

Boję się, że COVID-19 będzie miał wpływ na naprawdę wiele sfer naszego życia. I będzie w przyszłości wiele różnych problemów wynikających już z samego faktu, że ten COVID-19 się pojawił - także dla tych, którzy sami nie zachorowali.

Odszedł od nas Piotr Machalica. Muszę przyznać, że życie było jak dotąd dla mnie bardzo łaskawe, a ludzie odchodzili wtedy, kiedy "powinni" odejść. Kiedy moja babcia zmarła mając 98 lat, miałem poczucie straty, ale też świadomość nasycenia, jeśli chodzi o jej życie i to, co zdążyła mi przekazać. Z Piotrkiem było inaczej. Miał 65 lat - mógł przecież naprawdę jeszcze długo pożyć. Jest mi cholernie smutno z tego powodu. I w przypadku Piotrka doszło do czegoś, czego nie doświadczyłem jeszcze nigdy w życiu. To było zniknięcie.

Życie aktorskie polega na tym, że spotykają się ze sobą bardzo emocjonalni ludzie - wykonują zawód taki a nie inny, wymagający tej wrażliwości, choć jest ona i plusem, i minusem. I nagle okazało się, że jestem w jednej garderobie z człowiekiem, którego bardzo trudno zdefiniować. Był oczywiście świetnym aktorem, ale miał też swoje za uszami. Kto nie ma? Żył "szeroko". Ale to, co najważniejsze, to to, że był też cholernie ciepły i dobry, wzruszający. Garderoba zbliża ludzi, a dzięki mojej pracy mam okazję przebywać z tak fantastycznymi osobami. I to staje się esencją mojego zawodowego życia. Jestem za to wdzięczny. Mam głębokie poczucie, że przychodząc do teatru spotykam się tam z przyjaciółmi, a grane przez nas przedstawienie jest tylko dodatkiem do tego spotkania. Naprawdę.

Pani Krystyna Janda napisała, wiele osób to potem zresztą udostępniało, że "rozstaliśmy się w pół zdania". Piotrek coś powiedział na odchodne - "dobra, kochani, to lećcie, lećcie, ja się tu jeszcze przebiorę", "Mateo! ten wiersz, no, wzruszyłeś mnie!". Poszedłem gdzieś, komuś pomachałem. Wyszliśmy. Mieliśmy się przecież niedługo znowu spotkać w garderobie... I dalej widzę wiszący tam jego kapelusz i ten płaszcz.

Takiego zniknięcia doświadczyłem po raz pierwszy w życiu. I to tak mocno.

Sam przeszedłem COVID-19, przeleżałem odosobniony od moich bliskich. I też przeleciało mi przez myśl: ja, czy nie ja. Dobra, idę spać. Tylko czy się obudzę?

A na co pan czeka w 2021 r.?

- Na premierę filmu "Furioza". Bo to kawał mojego życia: cały 2019 i jeszcze spora część roku 2020. Cały ten czas oczekiwania, formowania jakiegoś przekazu medialnego. Przez pandemię obraz nie wszedł do kin w ustalonym terminie. Ja już go widziałem, ale jestem z nim tak bezpośrednio związany, że... muszę go chyba jeszcze z cztery czy pięć razy obejrzeć.

Myślę, że rzetelnie przekażemy w nim widzom coś, co pozwoli zapomnieć o tych smutkach życia codziennego. To jest naprawdę bardzo uczciwie zrobiony film. I trzyma w napięciu.

Maria Tengowska
Onet.Kultura
11 stycznia 2021

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...