Celimena rządzi

"Mizantrop" - reż. Kuba Kowalski - Teatr Polski w Poznaniu

Od lat spędzam urlopy na włóczęgach w towarzystwie ludzi, za każdym razem innych, którzy też się chcą poszwendać i coś zwiedzić. O pracy się tam najczęściej nie gada, są ciekawsze tematy. Aliści bywa, że w jakiejś konwersacji przychodzi mi ujawnić związki z teatrem. Z reguły wówczas słyszę od tych lekarzy, nauczycieli, biznesmenów, osobników przytomnych, żywo i szeroko zainteresowanych światem, że gdy idzie o teatr, to owszem, byli w warszawskiej Komedii, albo Syrenie, albo na nieustępliwie objeżdżającym kraj "Klimakterium".

Zaś do teatru we własnym mieście nie chodzą, choć podobno ma on dobre opinie u krytyków. Grają tam jednak wyłącznie ciężkie, dołujące przedstawienia o dość abstrakcyjnych treściach, a im akurat naprawdę nie to jest wieczorami do szczęścia potrzebne.

Myślę wówczas, stawiany twardo na ziemi, z jaką rozkoszą zafundowałbym taką konwersację lwiej części naszego środowiska scenicznego, artystom z jednej strony, obserwatorom z drugiej. Czcigodnemu towarzystwu, które ze zrozumiałym zapamiętaniem trawi życie na kreowaniu, wymyślaniu, interpretowaniu, przegadywaniu i analizowaniu teatru, ale które coraz częściej sprawia wrażenie, jakby przestało ponad horyzontem swojej sztuki widzieć resztę rzeczywistości. Któremu zaczyna się wydawać, że dla całej ludzkości, jak dla nich, scena jest pępkiem uniwersum, więc miast opowiadać swoim widzom o świecie, opowiada im o teatrze. I o sobie w tym teatrze. Przykładów nie trzeba szukać ze świecą. Oto znakomity artysta produkuje w ciężkim znoju widowisko o tym, jakież to myśli przychodzą do głowy studentom szkoły teatralnej, których nawiedzony reżyser przed próbami Hamleta wysłał na zwiedzanie Oświęcimia. Inny wkłada w środek wielowątkowego przedstawienia żałośliwy lament, że władze miasta nie lubią jego firmy i na pewno ją niedługo represyjnie zamkną. Młody wzięty twórca wstawia na afisz dobre literacko nazwisko i znany tytuł, a spektakl wypełnia oderwanymi improwizacjami aktorów. Bo nie chodzi o interpretacje czyjegoś dzieła, tylko o to, co komu prywatnie ubrdało się na próbach. Na drugim końcu Polski aktorzy dają widowisko pod Mickiewiczowskim szyldem, a w praktyce zajmują się charakterem swojego dyrektora, jego łysiną i plotkami o ksiutach z księgową. Chwała Bogu że czynią to przynajmniej w celach niedwuznacznie kabaretowych, bo poprzednie przykłady ambicjami sięgały gwiazd, choć cokolwiek bez pokrycia.

Więc znękanego teatralnym pępkocentryzmem człeka musi trząść cholera już w chwili, gdy zasiadając na widowni poznańskiego Polskiego, zacznie się orientować, w którą stronę Julia Holewińska z Kubą Kowalskim przepisali Molierowskiego "Mizantropa". Że Celimena jest aktorką, pal sześć. Ale Alcest - wziętym teatrologiem? Też mi figura do scenicznego obrabiania! Dalej nie lepiej: Filint - wcielenie życiowego oportunizmu pozostaje czujnym na to, skąd wieje wiatr... krytykiem teatralnym; Elianta, w oryginale skromna dama kochająca się w Akeście, jest teraz dziennikarką piszącą reportaż o życiu celebrytów. Oront, u Moliera grafoman-wierszokleta, został dramatopisarzem. Nie pisze już sonetów, tylko sztuczydło o sławnej matce Madzi z Sosnowca. Owszem, ostatnie miesiące przyniosły na konkursach dramaturgicznych i u nas, w poczcie redakcyjnej "Dialogu", tony niewydarzonych dzieł o tej żałosnej mieszkance masowej wyobraźni. Co to jednak miałoby obchodzić tych, którzy przyszli na "Mizantropa"?. Dalibóg, widok widowni, na której chichocze kilkoro branżowców wniebowziętych, że ktoś ich codzienne plotkarstwo nobilitował na scenie, a reszta nudzi się jak mopsy, każe wrzasnąć do artystów: ludzie, źle się bawicie, samobójczo. Sami w niezrozumiałej erupcji pychy zamykacie się w getcie, a potem zostaje wam tylko zdziwienie, że na kolejne tańce wokół własnego pępka widzowie jedynie wzruszają ramionami.

Jestem niesprawiedliwy, wiem. Teatrocentryczny. "Mizantrop" przelał czarę gniewu, skumulowały się pretensje. A przecież nie mogę nie przyznać, że intencje, z jakimi Holewińska i Kowalski tak ukierunkowali swoją przeróbkę, nie były pozbawione racjonalności. Szukali współczesnego odpowiednika sytuacji "dworskie układy w świecie sztuki"; wyszło im, że środowisko teatralne najlepiej nadaje się do tej roli. Wolno sądzić, że gdyby doszło do rzetelnego "castingu na dworskość", dzielni filmowcy bądź plastycy nie oddaliby pola walkowerem, ale sam pomysł trudno' kwestionować. Ważniejsze zda się jednak co innego. Poznańskie widowisko, tak długo rozchichotane środowiskowymi aluzjami, w pewnej chwili zmienia tor, by tak rzec, poważnieje w sposobach rozpoznawania świata. Można dokładnie wskazać moment, kiedy to się dzieje. Wtedy, gdy na scenę wchodzi Barbara Prokopowicz.

Jej Celimena jest śmiertelnie znużona, zrzuca suknię i buty, łazi boso, Alcestem się nie krępuje, on jest jak domownik, oswojony. W tej eleganckiej kobiecie nie ma krzty kokieterii: ani elementarnej ludzkiej czułości, ani jakiegoś chłodnego uwodzicielstwa. Jest tylko czujność w oczach. Samokontrola. Ta Celimena w każdej sytuacji, w której obok jest ktoś postronny, pozostaje w pracy; za nic nie pozwala, żeby ktoś, nawet na chwilę, odebrał jej najwyższą cenność: panowanie nad sytuacją. Gdy przychodzą dworscy goście, zrzuca zmęczenie, z pełnym profesjonalizmem wchodzi w przyjętą rolę. Zabawia przybyłych, wygłupia się, parodiuje teatralne wielkości (polskie, dzisiejsze, ale teraz jest w tym o wiele więcej, niż tylko czyste plotkarstwo). Rozdaje razy, etykietki i opinie, odbiera poklask i przytaknięcia. Rządzi. I dobrze o tym wie. Alcest, mizantrop, kocha się w niej i jednocześnie z nią rywalizuje. Też chciałby, żeby jego opinie miały moc stanowiącą na dworze. Ale źle wchodzi w tę grę. Przede wszystkim dlatego, że jest nudziarzem. Jego weredyzm zmienia się w pouczactwo, jego opinie obciąża irytujące namaszczenie "jedynych prawd". Każda jego filipika kryje w sobie rozbuchane pretensje do rządzenia opiniami, ale ołowiana ciężkość sądów, ich nie-obrotność, nieatrakcyjność beznadziejnie osłabia jego aktywa na dworskiej giełdzie.

Kiedyś był dla niej autorytetem, czymś ją w końcu musiał uwieść. Kiedy czar prysł? Czy wtedy, gdy się zorientowała, że głoszone z wielką pewnością siebie prawdy weredyka, zapewne i ufundowane na przyzwoitej wiedzy i doświadczeniu, nie stanowią same w sobie żadnej wartości bezwzględnej? Bo i niby dlaczego porządny pisarz nie mógłby stworzyć dzieła o mamie Madzi z Sosnowca? Paradoksalnie w tym samym poznańskim Polskim, parę tygodni przed Mizantropem odbyła się prapremiera sztuki na ten temat. Niewątpliwie lepszej od wielu konkurencyjnych tekstów. Aliści lepszość i gorszość przy całkowitym i zharmonizowanym z duchem czasów rozchwianiu wszelkich kryteriów, zależy wszak wyłącznie od trudu obrotnych Filintów. Cóż z tego, że Alcest jest manifestacyjnie (i nieznośnie) wierny własnej prawdzie, gdy coś takiego jak kryterium prawdy w dziedzinie twórczości artystycznej definitywnie odesłano na muzealną półkę?

Nie wiem, czy ktoś tak do tej pory czytał "Mizantropa". Różnie prowadzono obie główne role, zawsze jednak, jak się zdaje, w samej konstrukcji dramatycznej była spora porcja dydaktycznego smrodku: oto uczciwy do szpiku Alcest, a tu kłamstwa i krętactwa dworu; wybieraj Celimeno. U Holewińskiej i Kowalskiego cała ta płaszczyzna jest zniesiona. Nie ma żadnej batalii cnota versus zepsucie, jest zimna walka o dominację. O rząd dusz na dworze, ale i o prymat w życiu prywatnym, w czymś, co najwyraźniej jest nieformalnym, bardzo luźnym i z chwili na chwilę słabnącym związkiem dwojga nowoczesnych ludzi. Alcest przegrywa z kretesem na obu frontach. Piotr Kaźmierczak gra tę klęskę głównie aktorską "stójką": musi sterczeć samotnie w koktajlowej muszce jako bierny świadek zabiegów Celimeny i obserwować, jak bardzo nie ma tu dla niego miejsca. A potem autorzy fundują mu szczyt upokorzenia, każąc mu z zemsty na triumfującej rywalce próbować uwieść przychylną mu Eliantę. Co w oryginale brzmiało naiwnie i grzecznie, jak w poczciwym romansie.

"Przyjmując me serce / Przyjmij to, czego tamta była tak niegodną, / W ten sposób pragnę dzisiaj ukarać wyrodną..." i może dlatego bodaj nikt nie dostrzegał na scenie ordynarnego chamstwa tej propozycji. W poznańskim przedstawieniu mamy scenę oślizgłego, pijackiego gwałtu. Kończy ją męska klęska, a pogardliwe upomnienie: "Wciągnij spodnie" w ustach tak życzliwego przecież Alcestowi Filinta dopełnia jego upadek.

Może tylko odejść. Celimena nie będzie go opłakiwać. Cokolwiek się tu rozegrało, jest przecież normą w świecie bezwzględnego nieprzywiązywania się ani do wartości, ani do uczuć. W świecie realnych kobiet i mężczyzn, nie żadnych sztucznych aktorek i teatrologów. Alcest zresztą nie powinien czuć się ofiarą; grał przecież w tę grę, może z niepełną świadomością konsekwencji, ale grał. I się zgrał. Kuba Kowalski umieszcza ostatnią scenę poznańskiego spektaklu w tanecznym klubie i puszcza stroboskopowe światło, które tnie sekwencje na migawkowe stop-klatki. Na paru z nich można dostrzec, jak mizantrop zdecydowanym krokiem schodzi ze sceny. Wolno podejrzewać, że nie tylko tańczący dworacy, ale i znaczna część widzów nawet tego nie zauważy.

Jacek Sieradzki
Odra
10 kwietnia 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia