Cezi ma pomysły, czyli rzecz o samotności i depresji

"Kochanie, zabiłam nasze koty" - reż. Cezary Studniak - Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu

Pewnie gdyby Marta Fik pisała dziś swą głośną ongiś książkę, nie opatrzyłaby jej tytułem "Reżyser ma pomysły", lecz "Reżyser ma pomysłów beczkę". Obecnie bowiem co drugi twórca jest przekonany, że musi dawać swobodny upust swej inwencji i tryskać fontanną pomysłów, i że tylko teatr, który bywa gejzerem jego niczym nie skrępowanej wyobraźni, ma rację bytu, a każdy inny to anachronizm, demode, passe i lamus.

Między "Kartoteką" a performance

Pewnie dlatego tak chętnie niejeden reżyser adaptuje taki typ literatury, który mu na to pozwala i nie trzyma w ryzach, dlatego nie dziwi, że reżyser Cezi (Cezary) Studniak wziął się właśnie za prozę Doroty Masłowskiej (jej ostatnią powieść "Kochanie, zabiłam nasze koty"). Wraz z autorem adaptacji - Michałem Pabianem przerobił fragmenty narracji i wymyślone przez autorkę cytaty z czasopism i reklam, którymi naszpikowała ową narrację, na wypowiedzi postaci scenicznych, a - co ważniejsze - językiem teatru, a więc sytuacjami oraz działaniami i zachowaniem postaci, zbudował własną narrację. O ile jednak powieść Masłowskiej jest czytelna w tej warstwie nawet dla czytelnika rozmiłowanego w tradycyjnej powieści, to już nie można mieć pewności, czy dla widzów, którzy nie znają literackiego pierwowzoru, równie czytelna będzie narracja sceniczna. A nie jest ona prosta i oczywista. Obrazowo ujmując i upraszczając, można by rzec, że spektakl rozpięty został między "Kartoteką" Różewicza a performance. Ale kto chce, może też szukać analogii z realizacjami scenicznymi Witkacego podejmowanymi ongiś przez tych, którzy mniemali, że tym lepszy efekt, im więcej "dziwności istnienia", "czystej formy" i "mózgu wariata na scenie". Jedno jest pewne, z całą pewnością nie jest to hipsterska operetka science fiction, jak głosi szukająca mniej lub bardziej zgrabnej przynęty reklama.

Obraz sceniczny (scenografia Michała Hrisulidisa) to świat "w okruchach", zlepiony z nieprzystających do siebie kawałków rzeczywistości, pełen brzydoty i elektronicznych gadżetów, taki sceniczny "turpizm", niejako śmietnik cywilizacji. Niektóre postacie zostały też odczłowieczone, np. człowiek-automat do wydawania napojów z telewizorem zamiast głowy albo osiłek z wiadrem kartofli zamiast łba, który w jednej z pierwszych scen usiłuje dobrać się do bohaterki, zapewne w jej śnie - koszmarze. Gigantyczny loft z antresolą, w którym mieszka owa młoda kobieta o imieniu Farah, pracująca w jakiejś agencji, zawiera wszystko: jej łoże z lustrem, szafkę na parę książek i mnóstwo kosmetyków, oszklone bistro, domową pralnię z trzema pralkami, fragmencik kina z dwoma rzędami krzeseł i kawałek zakładu fryzjerskiego, a na antresoli m.in. kosz plażowy i gigantyczne akwarium (to ów ocean z powieści Masłowskiej). Jak w jakimś średniowiecznym teatrze z mansjonami toczy się ten senny i życiowy koszmar nadwrażliwej trzydziestolatki.

Joga i samotność

Zaczyna się zbiorowym "misterium" uprawiania ćwiczeń jogi (i nie tylko) na kręgosłup. To zapewne rodzaj preakcji, mającej wyjaśnić, dlaczego Farah czyta pismo dla joginów i czemu interesuje się buddyzmem. To moda, która dotknęła także Hollywood. Na przykład Jennifer Anista, gdy porzucił ją Brad Pitt, popadła w czarną rozpacz i żeby się psychicznie pozbierać zaczęła uprawiać jogę, jak Madonna czy Lady Gaga, "Joga zmieniła moje życie" powtarzają różne celebrytki. Wprawdzie Farah też jest samotną singielką w głębokim dołku, ale w jej przypadku joga na nic się zdała. Jako typowa neurotyczka objawia różne zaburzenia, które noszą znamiona cierpienia. Przeżywa zmienne nastroje, stres i depresję. Labilna emocjonalnie, nie radzi sobie z samotnością i - mówiąc Witkacym - z "piekielną banalnością istnienia". Ma też zaburzenia lękowe, fobie (obawa przed bakteriami), zapewne fobię społeczną, a być może syreny z akwarium to między innymi jej halucynacje wzrokowe, oniryczne urojenia.

Worek pomysłów

Cezi Studniak stara się udowodnić, że ma worek pomysłów na podorędziu, a inwencji, że ho, ho. Ale te pomysły są jednak różne, a to Farah i jej przyjaciółka Joanne ukazują się na scenie w workach opuszczanych z góry ze sznurowni; a to znów kiedy jedna z nich mówi, że mogłaby być lesbijką, natychmiast w "wyczarowanej" światłem scenerii gejowskiego klubu obie z sobą kopulują. Gdy z kolei podczas wernisażu Gosza (nowa znajoma) wraz z Farah konstatują, że idą do ubikacji, to muszą najpierw odbyć "taniec" wstrzymujących parcie na pęcherz, a potem kucając, zsuną majtki, aby oddać mocz. Kiedy Farah spotyka w domu, w którym mieszka, sąsiada schizofrenika, to ten musi oczywiście dygotać, jak w ostrej fazie choroby, i - koniecznie - z opuszczonymi bokserkami. Kiedy zaś syreny wylezą ze swego akwarium i zsuną się po zjeżdżalni na parter, aby się dostać do bistra, będą wytrwale pełzać wzdłuż sceny - w te i nazad (niczym uchatki albo słonice morskie). Prawdę mówiąc, za dużo w tym spektaklu nadekspresji i histeryczno-psychotycznych zachowań, niekiedy karykaturujących postaci stanowczo ponad miarę.

Głupawka-show

W rezultacie I część widowiska mimo wielości pomysłów, lepszych i gorszych, pozostawia spory niedosyt, czasem niektóre rozwiązania są nazbyt łopatologiczne, czasem przypominają skecze z taniej telewizyjnej rozrywki (wygłupiające się syreny w kawowym barze). Wszystko jest sztuczne, banalne, tandetne i trywialne, przeplatane muzyczno-wokalnymi wstawkami, jakby jakaś głupawka-show. U części, zwłaszcza młodej widowni, niektóre kwestie wywołują radosny chichot, zwłaszcza kiedy jedna z syren odczytuje poradę z jakiegoś pisemka: "Co zrobić, by pekińczykowi nie waliło z ryja". Hmmm. Ale może taki był właśnie zamysł reżysera, może taki świat chciał przedstawić. Może to wszystko ma być tandetne, banalne, trywialne, może ma budzić zniecierpliwienie, wzruszenie ramion, zniesmaczenie albo chichot. Sam Studniak deklaruje, być może przewrotnie, że kusiło go, by zrobić spektakl o "niczym", o takim "nic", które jednak wyraża prawdę dzisiejszych czasów, o "nic" jako religii i filozofii życia. I to mu się w znacznym stopniu udało. Ale w żaden sposób nie udało mu się pokazać, że z owego "nic" można uczynić "zapalnik do działania" i "inspirację do życia". Tu już przegiął.

"Głowa do góry"

Druga część jest o wiele lepsza od pierwszej, znacznie wyciszona i bardziej wyważona, mniej w niej "pomysłów", choć nie wiedzieć dlaczego, monolog-spowiedź Goszy wygłoszony jest na histeryczno-tragizującym forte, choć ta dziewczyna to zgrywuska, żałosna snobka, popieprzona mitomanka, ekscentryczka dla ubogich. A tu wychodzi jeszcze na skrajną kretynkę. Ale i tak ta część przedstawienia robi wrażenie, stanowi przygnębiający obraz samotności, świata bez miłości i bez bliższych więzi, bez umiejętności ich nawiązywania; świata uprzedmiotowionego, powierzchownego w relacjach międzyludzkich, pustego i ubogiego w doznania, depresyjnego. Szlagwort "głowa do góry" w wykonaniu syren staje się sarkastycznym sloganem.

Aktorzy tworzą zgrany ansambl i precyzyjnie wykonują powierzone im zadania. Świetną rolę Farah stworzyła Marta Szumieł, wyróżnić też trzeba aktorstwo Antoniny Choroszy (jedna z syren), aczkolwiek przyznać trzeba, że wszystkie cztery aktorki-syreny przez niemal 3 godziny dzielnie trwają na scenie (w większości w akwarium), nieustannie niemal grając swe role i - jak to syreny - od czasu do czasu śpiewając (muzyka Krzysztofa Nowikowa).

Syreny w akwarium

Owe syreny są zresztą bodaj najciekawszym rozwiązaniem scenicznym; to stare babsztyle z syrenimi ogonami z przydługich sukien, rodem jakby np. z malarstwa Dwurnika. Wyglądają jak wiedźmy zamknięte w wyschłym akwarium (czasem jak zakonserwowane w formalinie) albo jak jakieś potworkowato-gigantyczne jaszczurki w terrarium. Pełnią groteskową rolę antycznego chóru, brechtowskiego komentatora czy narratora albo chóru starców z "Kartoteki", a także po prostu wokalnego chórku. A jeszcze na dodatek reżyser przydzielił im role starych matron: matki, ciotki, bufetowej itd. A nawet jedna przymierza się do warszawskiej syrenki. Mają co grać.

Spektakl Ceziego Studniaka w poznańskim Teatrze Nowym jest kontrowersyjny, budzić może wiele oporów i krytycznych uwag, niekiedy wprost wkurza, ale przecież również pociąga, kusi i nęci swoim sposobem teatralizacji i stworzoną aurą.

Błażej Kusztelski
Materiał autora
26 listopada 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia