Choćby nie wiem co mówili...

rozmowa z Jerzym Stuhrem

- Wokół mnie jest cisza, jedyne kontakty mam z dziennikarzami. Za to z zewnątrz jest wielka sieć poparcia. A to przedziwny kwiatuszek mi wyśle dziewczyna, inna paciorek, który przynosi energię, zakonnica się modli za mnie 24 godziny, wszystko to dociera do mnie - o swojej chorobie mówi Jerzy Stuhr we wzruszającej i poruszającej rozmowie.

Świat nadal wydaje się Panu interesujący? Ciekawi Pana polityka, newsy?

Pisanie pewnego rodzaju pamiętnika z ostatniego okresu, pod tytułem "Tak sobie myślę", dla Wydawnictwa Literackiego w formie dialogu z czytelnikiem zabiera mi sporo czasu. Zauważyłem, że co chwila zastrzegam się, że nie chcę o polityce i po chwili muszę to weryfikować. Jak nie napisać o ogólnokrajowej aferze aptecznej, która dotyczy połowy Polski? W każdym wydarzeniu szukam naszych polskich cech, mankamentów, kompleksów. Częściej mi wstyd, choć chciałbym być dumny. Oglądam dzienniki informacyjne i zaraz potem wyłączam telewizor. Zapełniam czas ulubionym zajęciem - lekturą, penetruję bibliotekę ojca i dziadka. Wczoraj na przykład do północy - bo idę do szpitala na sześć tygodni - szukałem lektur. Znalazłem eseje Emila Ciorana i inne książki, które zawsze mi imponowały. Szczęściem jest posiadanie takiej biblioteki. Mam swój świat.

Czy choroba otworzyła Panu na coś oczy, nauczyła, zmieniła?

Trudno mi odpowiedzieć, pierwszy raz w życiu mnie coś takiego dopadło.

Miał Pan już poważne kłopoty z sercem.

O tak, w tym boju jestem doświadczony. W 1988 roku byłem młodym człowiekiem, a prawie umierałem. Żonie mówili: "To może się stać jutro, a może dziś". Więc nie jestem dobrym rozmówcą w tej kwestii. Jestem uzbrojony, przygotowany w każdej chwili na to, co los może zarządzić. Ja się nie zdenerwuję. Każdą wiadomość na temat mojego organizmu przyjmę z pokorą i zacznę kolejny etap walki. Najgorszy jest dla mnie stan niepewności, najbardziej przeszkadza brak szybkiej diagnozy. Pytam: "Panie doktorze, jak długo jeszcze będzie trwała ta terapia?". On mówi: "Nie wiem, zależy, jak pana organizm zareaguje. Jak nie za bardzo, musimy przerwać". No i masz, trzymaj się czegoś. Wczoraj dostałem maila, że Teatr Telewizji chce rozpocząć przyszły sezon od spektaklu na żywo "32 omdlenia" Czechowa. Trzeciego września mam grać, ale czy ja wiem, co ze mną będzie? To mój dylemat.

W jakim sensie dylemat?

W takim, że mam wolę walki: straszliwą, genetyczną, przebojową. "Tylko dajcie mi punkt podparcia, a poruszę Ziemię", jak mówił Archimedes. "Panie profesorze - wypytuję - kwiecień, marzec, luty?". A on: "Zobaczymy, panie Jerzy". W końcu wydukał, bo mnie polubił: "Niech mi pan da pół roku". Więc muszę poszukać podparcia, by umieć, mówiąc kolokwialnie, zagospodarować samego siebie.

Telefon dzwoni jak przedtem?

Nie dzwoni. Wokół mnie jest cisza, jedyne kontakty mam z dziennikarzami. Boją się do mnie zadzwonić, do żony dzwonią. Nawet z sekretariatu ministra wolą z nią rozmawiać. Może myślą, że akurat mam zabieg? Więc jest cisza. Dzieci reagują, jak ja zadzwonię, albo pytają mamy: "Jak tam ojciec dzisiaj?". Ona im opowiada. Cisza. Za to z zewnątrz jest wielka sieć poparcia. A to przedziwny kwiatuszek mi wyśle dziewczyna, inna paciorek, który przynosi energię, zakonnica się modli za mnie 24 godziny, wszystko to dociera do mnie. I jak czasem miałem w życiu chwile zwątpienia co do zawodu, to te paciorki, listy, modlitwy myślę: kurczę, warto było.

Ocean sympatii ludzkiej.

Na rynku kwiaty żonie kupowałem przed wyborami, a kwiaciarka i jej mąż mówią: "Panie Stuhr, startowałbyś pan na prezydenta, toby my na pana głosowali. Przecie pan uczciwy człowiek jest". Najlepszą recenzję mi wystawili, po krakowsku mówiąc. Właśnie dzwoniła Ania Dymna - moja koleżanka z roku, tłumacząc się: "Nie dzwonię do ciebie, bo się boję". Słała mi tylko SMS-y. Ale jak się dowiedziała, że chodzę, ruszam się, odważyła się. A wie pani, ile z Włoch listów przychodzi? Nawet z Sycylii - mojego raju na ziemi. Jak cię w obcym kraju na ulicy rozpoznają, znaczy wrosłeś w ten kraj. Na ulicy w miasteczku o najpiękniejszych kąpieliskach - Cefale na Sycylii, 70 kilometrów od Palermo - wyszedłem z kiosku, a tam czekał na mnie starszy pan. "Pan Stuhr. Widziałem wszystkie pana filmy i bardzo pana lubię". To znaczy, że jestem ich.

Dużo czasu spędził Pan za granicą. Przy podsumowaniu wyszło, że kilkanaście lat nie było Pana w domu.

Dzisiaj nastąpił powrót do domu, dużo w nim przebywam. Jak człowiek ma ograniczoną ilość sił, mądrzej je rozdziela. Żona też już nie koncertuje, bo granie na skrzypcach to ciężka fizyczna praca; w pewnym wieku już się nie da.

Inne przyjemności oprócz lektury?

Nie mam, bo życie i choroby uczą mnie rezygnacji. Nie wolno mi wielu rzeczy, w związku z tym trzeba było sobie "antyciała" wypracować, podparcia poszukać. Jak się ma taką siłę życia jak ja, chyba dużą, umie się odróżnić przyjemności prawdziwe od pozornych.

Kiedyś był też tenis, było pływanie.

To musi wrócić. Czekam, wypytuję bez przerwy rehabilitantów: "Panowie, do sauny mogę?". Pozwolili, to już dla mnie dużo. Na basen, na kort? Jeszcze nie, ale z moim trenerem utrzymuję kontakt. "Na wiosnę - mówię mu - coś sobie na stojąco poodbijamy". Kupiłem też narty biegowe, bo mam śliczny dom na wsi.

Wiem, z basenem.

Miejsce cudowne głównie dla mnie. Kupiliśmy z żoną "łyse pole jak kolano", jak mawiał Witkiewicz. I starowinkę chałupkę. Odremontowaliśmy, dokupili pola, założyli ogród, każde drzewo sadzone naszą ręką. Pewnie dlatego jest mi to takie drogie.

Jakieś szczyty z okien widać?

Sprzed chałupy Babią widać. Rozpięty jestem między Babią Górą, Luboniem i Turbaczem, między Beskidem a Gorcami. Jak dobry dzień, a wyjdę z domu, Tatry jak na dłoni.

Tęskni Pan za swoją chałupką?

O, tak.

Wolno Panu dźwigać drewno do kominka?

Jakoś sobie radzę z taczuszkami. Ja bym się tam przeprowadził, tylko żona nie chce. Żona się tam nudzi, ale mnie, jak się zaszyję w swoją norę, tam mi najlepiej idzie wymyślanie, pisanie. I bieganie. Biegówki są, ale śniegu, psia krew, nie było. Do ulubionych zajęć zaliczam ruchową sprawność. Ale powolutku muszę do nich wracać. Mam dwie sauny z oprzyrządowaniem fińskim.

Sauna koedukacyjna, jak w Finlandii?

Żona się teraz pchała do mnie, żeby kontrolować, czy coś się ze mną nie dzieje. Często chodzimy we dwójkę. U nas to idzie generacyjnie. Najpierw dzieciaki, ja na końcu, w nocy. O, coś się zmieniło. Polubiłem momenty, i jest ich coraz więcej, koncentracji na sobie. Zauważyłem też, że coraz mniej mówię. Teraz mówię do pani, ale jak przyjdę do domu, zamilknę. Z dziećmi siedzę, w Wigilię, święta, i bardziej słucham, niż mówię; oni krzyczą. Śmieszy mnie, gdy słyszę poglądy, które znam od dawna, albo wnioski, które bym im podsunął, ale nie muszę, bo sami doszli. Więc siedzę cicho, coraz mniej mówię, a jak zauważyłem - kobiety coraz więcej.

Żona, córka i wnuczka. Matylda, Marianna i Barbara też?

Tak, też. Żona, jak się do telefonu przypnie, kończy po czterdziestu paru minutach. A ja nienawidzę dzwonić.

Wolno było się Panu delektować świątecznymi smakołykami?

Nie wolno. Moje schorzenie jest związane z przełykiem, newralgiczny punkt, więc muszę być ostrożny. A widzi pani, byłem obżartuchem. We Włoszech uwielbiałem najlepsze restauracje. Moje bycie za granicą to zawsze była praca, tylko praca i samotność. Jedyną przyjemnością była luksusowa uczta, wieczorna biesiada. Mam w Rzymie kilka takich adresów, znanych tylko miejscowym. To wszystko musiałem ograniczyć i strasznie spadłem na wadze. Pomału zaczynam się dźwigać, ale idzie trudniej niż tracenie.

Spełnił się Pan jako aktor, reżyser, pedagog. No i rektor przez 12 lat.

Rektorowanie to trochę co innego, to urzędowanie. Właśnie jako rektor zauważyłem, że moje stosunki ze studentami zaczęły się psuć. Stałem się facetem od sankcji, kar i nagród, z którym prowadzi się grę. Ja tę grę wyczuwałem. Zaczęło mi się już gorzej uczyć. Oddaliliśmy się mentalnością, językiem.

Lekturami też?

Brakiem lektur. Oni nie są z mojej epoki. Na wykładzie zapomniało mi się nazwisko XVII-wiecznego poety angielskiego, bodaj Johna Miltona. Mówię: "Zaraz sobie przypomnę". Po chwili student podtyka mi pod oczy komórkę z nazwiskiem poety. Znalazł nie w głowie, a w komórce. Oni wiedzę mają w kieszeni. Na pierwszych zajęciach studenci mówią: "Pokazałby pan jakiś swój film".

Żartuje Pan

Już się nawet nie obruszam. Myślę: Minęła epoka, nastała inna.

Narzekamy na młodzież, ale stara gwardia, autorytety też zawodzą. Co Pan powie o dyrektorze teatru, w którym aktorom wręcza się wypowiedzenia na schodach (i to myląc osoby) albo między aktami (!) spektaklu?

Mówi pani o indywidualnym braku klasy i kultury osobistej, która nie musi iść w parze z talentem. Znałem chamów z wielkim talentem. I wspaniałych ludzi - bez talentu. Wie pani, że władza stępia maniery? Wiem to po sobie z początków reżyserowania, bo to też pewna forma władzy nad ludźmi. Miałem zasadę, że jak na próbnych zdjęciach aktor odpadał, pisałem do niego liścik. Dlaczego? Bo wiedziałem, że może mu być przykro. Tłumaczyłem mu. A potem, jak wszedłem głębiej w las: kariera, nagrody, pasmo sukcesów, zapominałem o pisaniu liścików. Widzi pani? Nawet ja, człowiek tak wyczulony na aktorskie upokorzenia. Życie aktora to życie na sprzedaż. Pamiętam, jak na Hollywood Boulevard siedziałem w kawiarni, obserwując facetów w szarych garniturach, którzy przeglądali katalogi ze zdjęciami aktorów i CV. I chlast, chlast, chlast, przewracali strony, nagle stop, zapisz to nazwisko. Co strona, to ludzkie życie. Pomyślałem: losy ilu ludzi mają w swoich rękach w tej chwili. Rządzą, rozdają Oscary, decydują.

W młodości zdarzało się Panu słyszeć: "Ten Niemiec" z powodu nazwiska. Słowem utajniona opcja niemiecka, po pradziadku rodem z Wiednia.

To prawda, mam mocne wyczucie w sobie genów niesłowiańskich. Trudności w okazywania uczuć, bo podobno Słowianie są bardzo sentymentalni.

I rozgadani, jak Włosi.

Włosi są gadatliwi, a Polacy bebechowaci. Lubią babranie się w swoich pieleszach, a sąsiada jeszcze bardziej. To jest mi obce. Inna moja cecha to dążenie do precyzji. Jak mi się nie uda dojść do celu, zagrać na 100 procent, zżymam się na siebie: "Kurde, słowiańszczyzna we mnie zwycięża". Nie mówiąc o takich drobiazgach, jak wypucowane biurko. Pióra tu, zeszyty tu. Inaczej nie siądę do pracy.

A w łazience na półeczce nadal flakon Aramisa?

Tak, od paru dziesięcioleci, ale ciężko je dostać. Męczę dzieci, szczególnie syna, jak gdzieś leci, bo sam mniej latam, a córka też przestała, jest w ciąży. Ma bardzo fajnego męża, wychowany w Stanach Polak z Poznania. Osiedli we Wrocławiu. Jak będą mnie w soboty puszczać ze szpitala na przepustki, będę jeździł do Wrocławia. Marianna ma 30. urodziny i jest w szóstym miesiącu. Ja się urodziłem 18 kwietnia, ona ma przewidziany poród między 16 a 18.

Nadal pomieszkuje Pan w Warszawie?

Jak pracuję. Najpierw myślałem, że kupuję je dla córki. W pięknym miejscu, dwupoziomowe, ja na górze, ona na dole będzie rządzić i robić mi jeść. To mi "wywinęła finfę" i buch, wyprowadzili się do Wrocławia, a ja zostałem, jak głupi, z wielkim mieszkaniem. Z drugiej strony po 30 latach w Grandzie, gdzie w latach 80. królowały ukraińskie prostytutki, a potem przez trzy lata w Hyatcie - chyba dość.

Nie ma już Grandu, jest Mercure. Wszystko się zmienia. Pozostaje nadzieja, że na lepsze.

A propos nadziei. Przecież to będą czytać też ludzie w podobnej sytuacji, pewnie chcą się dowiedzieć, co myślę. Wiem, bo gdy do informatora kardiologicznego napisałem, jak walczyć z sercową chorobą - rzesze ludzi to czytały. Lekarze mówili: "Panie Jerzy, to dekalog. Oni wolą czytać pana, - czyli kogoś, kto tego doświadczył, niż nas słuchać". W tej sytuacji podkreślam, że ani przez sekundę się nie poddałem. Nie potraktowałem mojego stanu jako niewyleczalnego. Przeczytałem gdzieś wywiad z lekarzem onkologiem, który w pierwszych słowach powiedział: "Ja mówię pacjentowi od razu - to choroba niewyleczalna". To mnie dziwi, bo ja nigdy tak nie pomyślałem. W ośrodku, gdzie się leczę, lekarze też patrzyli dziwnie, z niedowierzaniem. O, aktor, błaznuje, lekceważy. Coś opowiem: Jak kiedyś przyjechałem do Houston, na lotnisku czekał na mnie konsul honorowy, pan Wojciechowski. Starszy pan o świetnej aparycji, lekarz anestezjolog, który przygotowywał Wałęsę do operacji by-passów. Poważny gość, pomyślałem. Trzy dni się mną opiekował, a gdy odwoził mnie na lotnisko, mówi: "Panie Stuhr, miałem o panu kompletnie inne zdanie". "A jakie?". "Że z pana trochę taki szajbus". Ja na to: "Wie pan, jaka jest między nami różnica? Mnie, żeby zobaczyć, że jest pan poważnym człowiekiem, wystarczyło jedno spojrzenie na lotnisku. A pan potrzebował trzech dni. I to mój problem w życiu".

Dziwi się Pan? Maksio z "Seksmisji" - 11 milionów widzów.

Więc teraz lekarze, gdzie się leczę, też pewnie tak patrzyli: Może trzeba mu powiedzieć ostro, pesymistycznie, bo coś do niego nie dociera. A ja mówię: Nie! Proszę państwa, mówi do was człowiek, który już raz był po drugiej stronie. Ja wiem, co to ciężka choroba, proszę mnie nie traktować jak fircyka, który będzie tu odstawiał kabaret ze swojej choroby. Ale odróżniam powagę sytuacji od potwornej siły życia, nadziei i siły woli, których nie pozwolę sobie odebrać. Choćbyście nie wiem, co do mnie mówili Bo wiem, że to mi daje siłę.

Przy wsparciu i dobrej energii bardzo wielu ludzi.

W dniu ważnej dla mnie operacji ksiądz z parafii, gdzie byłem chrzczony, wymyślił dla mnie mszę. To ksiądz od akcji "Szlachetna paczka", z którą jestem związany.

Ksiądz Jacek Stryczek.

Często coś dla nich robię, strasznie mnie lubią. Przypadek sprawił, że w chwili, gdy mnie usypiano pod narkozą w szpitalu w Krakowie na Podgórzu, zaczynała się za mnie msza, którą odprawiał właśnie ksiądz Stryczek. Więc miejmy na uwadze - i to chcę przekazać - jak ważna jest siła woli. I że należy znaleźć punkt optymistycznego podparcia i go się trzymać.

"Jak człowiek ma ograniczoną ilość sił, to je mądrze rozdziela", wyznał Pan.

Dlatego teraz zbieram siły do Teatru Telewizji Polskiej. To byłaby dobra okazja, bo cały kraj by się w jeden wieczór dowiedział, że wróciłem, to byłby ważny sygnał i ludziom by pomógł. Z drugiej strony, na przełomie sierpnia i września zawsze byłem na Sycylii. Chyba odpuszczę Sycylię, choć spektakl na żywo to stresujące. Muszę więc wrócić do takiej formy, by go wytrzymać, a jeszcze dzisiaj nie zagrałbym. Bo takie tamszmeranie po scenie zostawmy.

Janda, Gogolewski i Pan. Spektakl, na który nie można było dostać biletów.

Ludzie stali od piątej rano. Piszą do mnie, że czekają, bo ja oczywiście w swej lojalności, nie wiedząc, co się ze mną stanie, napisałem do Krystyny Jandy, by robiła zastępstwo. Odpowiedziała: "W życiu!". Piękny gest. Dyrektor teatru, o którym wspomniała pani na początku, pewnie by się nie zawahał przy takim powodzeniu spektaklu. Poprosiłby Marka Kondrata czy Janusza Gajosa o zastępstwo.

Pierwszy woli wina, drugi jestem pewna, że by odmówił. Panie Jerzy, czekamy na Pana, trzymamy kciuki.

Liliana Śnieg-Czaplewska
Viva! online
1 lutego 2012
Portrety
Jerzy Stuhr

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia