"Cholonek..." - historia wesoła a przez to smutna

Cholonek, Teatr Korez w Katowicach, reżyseria: Mirosław Neinert i Robert Talarczyk

Moglibyśmy zacząć: "Jest takie piękne miejsce na Ziemi i nazywa się Śląsk" albo: "Śląsk to takie piękne miejsce, którego już nie ma".

Oba te zdania są prawdziwe, a przez każde z nich przemawia miłość, nostalgia i przywiązanie do świata, w którym do najważniejszych wartości należały: rodzina, praca, religia oraz wierność tradycjom. Stąd brało się wszystko to, co różniło Ślązaków od innych. Jednak to, z czego byli dumni, rozpadło się. Z tęsknoty za tym, co utracone i z potrzeby spowiedzi powstał "Cholonek, czyli dobry pan bóg z gliny" autorstwa śląskiego emigranta, grany na deskach teatru Korez od 2004 roku. 

Spektakl zaczyna się jak bajka: przy kuchennym stole, w sercu domu, siedzi rodzina. Właśnie skończyło się świniobicie, wnoszone są kiełbasy, galarety. Dwie córki wraz zalotnikami, na polecenie matki udają się po coś mocniejszego do zakropienia posiłku. Ojciec głównie milczy, paląc fajeczkę, ale jak już coś powie, to a dowcipnie, a stanowczo, a jak huknie, a jak się zaśmieje... Matka natomiast, rozgadana, dyryguje rodzinną ucztą, sprytnie poddaje tematy rozmowy, niańczy nie lubianego przez mężczyzn "lalusia" Detleva, dba, by wódka zanadto nie poszła w czuby, wadzi się z mężem na żarty. Córki (jedna na wydaniu, za nią oczami wodzi Stanik), wpatrzone w matkę jak w obraz, co powie, to robią, a mądre to dziewczyny i skromne. Aktorzy grają swoje postaci tak, jakby nie grali, a zostali przeniesieni z przedwojennego familoka wprost na scenę. 

Widzowie nieustannie wybuchają śmiechem, bo śląskie żarty są dosadne, a gwara w nich tak udanie brzmi, no i cieszy ten Śląsk tak właśnie pokazany. "Cholonek..."jest zbudowany prostymi, a jednocześnie wzruszającymi środkami, bo składają się na niego ocalone z zapomnienia i jednocześnie pielęgnowane w pamięci "składniki" Śląska. Mamy więc gwarę, którą aktorzy posługują się biegle, charakterystycznie akcentując "Jezuuuu", czy wyrazy niedowierzania i podziwu. Mamy przepis na pozbycie się z domu pluskiew, stereotypy dotyczące mieszkańców Zgody czy Lipin, prztyczek w stronę Zagłębia (witany przez publiczność niemal owacją), opis budowy pułapki na ptaki... Są też zapamiętane z tradycji; wzajemne wsparcie, jakie dają sobie mężczyźni w rodzinie, solidarność matki i córek, szacunek dla słowa rodziców, który powoduje, że Tekla wychodzi za mąż za niekochanego Detleva, oburzenie matki na "nowoczesne", nie bawełniane majtki.

Nawet scenografia ze stołem, krzesłami, kredensem, który odwracany, obracany, rozsuwany, spełnia wszelkie funkcje, służą utrzymaniu wrażenia prostoty i czytelności świata, który odszedł.

Detlev odwiedzający rodzinę jest tak zwanym "innym" z racji swojej "lalusiowatości", czyli stroju fircyka i wyszukanych, ale jednak zdradzających prostaka manier, noszenia lewatywy i chęci służenia nią nie tylko chorym, jak sugerują mężczyźni. Jednak pani Świątkowa broni tego młodzieńca, bo dla niej ważniejszy jest czysty kołnierzyk i dłonie, czyli to, co według niej tworzy portret zadbanego mężczyzny. Detlev pierwszy ulega urokom demagogii hitlerowskiej i naśladując Hitlera, referuje temat wszy (przy aplauzie widzów). Jednak znacząco jest wygrane to, że nie z racji bycia Niemcem się go nie szanuje, a z powodu jego wad i nieciekawego charakteru. To on zainspiruje Stanika do kupienia sobie niemieckiej tożsamości, nadania synowi imienia Adolf, razem dorobią się na wojnie. Wykorzystując słabość Świątkowej do siebie, wprosi się na męża nie kochającej go Tekli, co stanie się następnym (po wódce) elementem rujnującym życie tej rodziny. 

W przeważającej części trwającego dwie godziny i dziesięć minut przedstawienia bierzemy udział w bajce, którą powoli niszczą nieszczęścia. Śmieszą nas zapowiedzi rozpadu świata: referat Detleva a\'la Hitler, miłosne harce Michci i Stanika, które obnażają niezgodność ich charakterów. Rozpoczęcie wojny przyśpiesza zegar czasu - kredens zmienia się nieustannie w nowy element dekoracji. 

Upatruję celowości w takim rozłożeniu akcentów. Po pierwsze, w wyobraźni tych, którzy stracili Śląsk, przeszłe życie nabiera mitycznego odwiecznego istnienia. Po drugie, to, co dobre, gdy nie zauważymy znaków ostrzegawczych, łatwo się rozpada. Po trzecie, gdy już coś się rozpada, kończy się świat, to zbyt późno się to spostrzega, tak więc zdąża się tylko na obserwację błyskawicznego rozpadu. Widz długo jest bawiony i obłaskawiany mitem o prawdziwym Śląsku. Po czym przez chwilę przed jego oczami przetacza się cała Historia wojny na Śląsku, ukazana poprzez losy jednej rodziny. I już po tej chwili razem z Michcią i Stanikiem siedzimy na ławeczce gdzieś w Niemczech i wspominamy piękną łąkę, zostawioną na Śląsku. 

Prywatna historia Świątków i Cholonków jest odbiciem cierpień i wyborów wojennych Ślązaków. Niemcy uważali ich za Polaków, a Rosjanie za Niemców, więc żaden wybór nie mógł skończyć się szczęśliwie. Za złe wybory cierpi Tekla, która staje się symbolem sumienia i wyrzutów całej rodziny (a może i Śląska?). Postać najmłodszej córki, "niby głupiej", a jednak bardzo mądrej i wrażliwej, wydaje się być ofiarą, na którą nie zdobyli się Ślązacy, którzy zawinili. 
Czy nie nazbyt łatwo winni uciekli od odpowiedzialności? Na to pytanie sztuka nie odpowiada. Trudno szukać winnych, gdy nie ma już świata, w którym istnieli. 
Śląsk był pięknym miejscem i wspaniałym, szczególnie, w pielęgnowanej wyobraźni. Ale już nie wróci. "Cholonek..." jest jego zapisem i symbolicznym pożegnaniem z nim.

Inga Niedzielska
Dziennik Teatralny
30 czerwca 2007

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia