Ciekawe tematy i nic poza tym

7. Festiwal Teatru Dokumentalnego i Rezydencji Artystycznej Sopot Non-Fiction

Jeżeli program festiwalu Sopot Non-Fiction ma być wskaźnikiem kondycji teatru dokumentalnego w Polsce to tegoroczna, siódma edycja nie okazała się zanadto szczęśliwa i odkrywcza.

Zaprezentowany program wyróżnia różnorodność tematów - począwszy od tych odległych czasowo i przestrzennie (radzieckie podboje kosmosu z lat siedemdziesiątych, Kalifornia widziana oczami dziecka sprzed pięćdziesięciu lat), po te bliższe współczesności (pamiętniki nastolatków z lat osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych; marzenia o śpiewaniu jak Whitney Houston), ukazujących perspektywę jednostki ("Can I be Whitney?"), ale też pewnych grup społecznych ("Dziewczyny opisują świat", "Nieważkość"), bądź połączenie obu aspektów ("No More Tears", "Sprzedam", "California").

Every(wo)man

Jedną z lepszych propozycji był monodram "Sprzedam" - napisany i zagrany przez Małgorzatę Szczerbowską, a wyreżyserowany przez Szymona Kaczmarka - który przyjął formę gry towarzyskiej. Spektakl stawia więcej pytań, niż sugeruje odpowiedzi, a dodatkowo trudno zorientować się do kogo odnoszą się przywoływane historie i czy występująca aktorka identyfikuje się z nimi. Początkowo konfrontujemy się z głosem, później z postacią ucharakteryzowaną na Marilyn Monroe, a także z kulturystką, nastolatką, która uciekła z domu czy zgwałconą kobietą. Gdy okazuje się, że to również samobójczyni, zaczyna być jasne, że oglądamy różne postaci, których doświadczenia są obce występującej aktorce. Sytuacja zaczyna się komplikować choćby wtedy, gdy przywoływany jest los chorującej kobiety, która namawia sąsiadów, aby "nie chomikowali swoich narządów", a aktorka - pod swoim nazwiskiem - wchodzi w interakcję z reżyserem i oboje ukazują blizny po przeszczepie nerki. W tym spojrzeniu na grę aktorską najciekawsze jest balansowanie na granicy prywatności i roli, intryguje zacieranie granicy pomiędzy prawdą i fikcją. Przedstawienie stanowi też grę z wyobrażeniem, w tytułowej sprzedaży uczestniczymy codziennie - produktem, który nieustannie poddajemy transakcji, jest nasz wizerunek. Oprócz ciekawej inscenizacji, nagromadzenia wielu pomysłowych rozwiązań (próby zważenia głowy bez odcinania jej od tułowia czy podłączania się do prądu), imponuje także sprawność aktorska Szczerbowskiej, która z łatwością i bez przerysowania wciela się w plejadę współczesnych postaci mierzących się z różnymi doświadczeniami.

Symulowana podróż na Marsa

"Nieważkość" (na zdjęciu) w reżyserii Wojciecha Farugi z Teatru Nowego Proxima w Krakowie przybliża historię radzieckich kosmonautów, zamkniętych w latach sześćdziesiątych na rok w makiecie statku kosmicznego, aby przygotować się do podróży na Marsa. Dobry, choć nienowy, pomysł scenariuszowy autorstwa Farugi polegał na wydobywaniu teatralności - nie tylko poprzez zaakcentowanie i rozdzielenie poszczególnych scen numerami oraz tytułami, ale także dzięki działaniom aktorów, którzy wychodzili z ról i autotematycznie komentowali sposób prezentacji i cel danej sceny. Pomysł ten korespondował z tematyką spektaklu, w którym nie ukazano podróży na Marsa, lecz jej symulację - wprawkę.

Inscenizacja Farugi była jedną z najbardziej przemyślanych i dopracowanych spośród wszystkich pokazywanych. Wykorzystano świetne przygotowanie aktorów - głównie absolwentów Wydziału Teatru Tańca Akademii Sztuk Teatralnych w Bytomiu - zamykając fabułę w ciekawej choreografii, ograniczającej naturalną ekspresję (skręcanie pod kątem prostym, stanie na głowie, skoki na ścianę, tworzenie konfiguracji z ciał) i korespondującej ze stałym rytmem dnia mieszkańców Gwiezdnego Miasteczka. Ruchy koncentrowały się wokół poszczególnych elementów dość ascetycznej scenografii, pogrupowanych w swoiste wyspy, a niepokojący nastrój oddawała muzyka Joanny Halszki Sokołowskiej - często przybrudzona i chropowata. Kosmiczny pejzaż dopełniło nienachalne, odbijające się od błyszczącej podłogi światło. Unifikację podkreślały kombinezony kosmonautów (w radzieckich barwach narodowych). Ich imiona zastąpiono numerami, co miało pozbawić nas uprzedzeń, a dla postaci oznaczało symboliczną zmianę i koncentrację na funkcji.

W opowiadanej historii początkowo skoncentrowano się na wyobrażeniach przyszłych kosmonautów na temat czekających ich laurów, pomników i niekończącej się sławy. Jak można się spodziewać, rzeczywistość brutalnie zweryfikowała marzenia. Grupa osób zamknięta na małej przestrzeni na bardzo długi czas musiała radzić sobie nie tylko z przyziemnymi problemami (jak przemóc obrzydzenie i pić przefiltrowany mocz), ale również z osobliwą formą testów na zdolności psychiczne, eliminujących najsłabsze ogniwa: w sterylnych warunkach pojawia się karaluch, który zaczyna mówić; koledzy przestają się odzywać na dwa miesiące. Mimo wydobywania skrajnych emocji, które doprowadzały do wahania parametrów i destabilizowania stanu zdrowia, a także trudnych powrotów do normalności, kosmonauci deklarowali, że czas próby był najlepszym okresem w ich życiu.

Nigdy więcej łez

Równie interesujący okazał się spektakl teatru tańca - "No More Tears" w reżyserii Iwo Vedrala z choreografią Krystyny Lamy Szydłowskiej z Polskiego Teatru Tańca. Inspiracją była biografia Barbary Piaseckiej-Johnson - Polki, która została żoną amerykańskiego miliardera, jej życie stało się modelową realizacją losu Kopciuszka. Piasecka-Johnson nie zapomniała o swoich korzeniach, kilkakrotnie przywoływane jest olśnienie, którego doznała: chęć zdobycia pieniędzy, aby kupować dzieła sztuki i pomóc zniewolonej Polsce. W spektaklu ciekawie zderzono świat religii i ekonomii, koncentrując się na transformacji ustrojowej. Z jednej strony pojawiają się nawiązania do pielgrzymki Papieża, który prosił rodaków, aby podróżując, nie zapominali skąd są; z drugiej - fragmenty kroniki filmowej z otwarcia pierwszego w Polsce McDonald'sa, którego dokonał Jacek Kuroń. Oba wydarzenia ukazywały naszą wiarę w nowe możliwości i świat. O ile drugą sekwencję przedstawiono w formie projekcji, pierwszą zrealizowano choreograficznie. W kościelnych ławkach zebrano wiernych, którzy machając biało-żółtymi flagami witają Jana Pawła II. Potem wykorzystano elementy ruchu przypisane symbolice liturgicznej (żegnanie się, klękanie i przyjmowanie komunii), które powtarzano z coraz większą intensywnością, aż zaczynały symbolizować fanatyczną żarliwość graniczącą z ekstazą. Z kilkunastu tancerzy pozostała główna bohaterka (Paulina Jaksim). Siedząca w szpagacie i niesiona niczym królowa, jest obsypana złotem, a jej twarz umieszczono w dolarze. Realizując amerykański sen, narzuci rytm pozostałym postaciom, które będą próbowały za nią ślepo nadążyć. Nie proponują nic swojego, liczą, że złota bogini ich zbawi, więc tytułowe "No More Tears" nie stanie się przepowiednią.

Rozczarowania

Spektakl "Dziewczyny opisują świat" ze Sceny Roboczej w Poznaniu miał potencjał. Reżyserka Aleksandra Jakubczak próbowała ukazać perspektywę dorastającej kobiety, a wiedzę na ten temat czerpała z pamiętników nastolatek żyjących w ostatnich dekadach XX i na początku XXI wieku. Wykorzystane materiały dotyczyły wyobrażeń na temat przyszłości, cielesności i seksualności oraz problemów z rodzicami. Dominowały śmieszne opinie, wybujałe marzenia, ale też pragnienia prozy życia. Nie zabrakło śmiałych i mądrych refleksji na temat wydarzeń społecznych, które nie stawiały odbiorcy w pozycji wyższościowej i nie żenowały infantylizmem.

Podanie tekstów sauté tym razem było podyktowane chęcią zaprezentowania autentycznego - często nieporadnego, ale zazwyczaj silnie emocjonalnego - języka. Szkoda, że zupełnie pominięto temat naruszenia prywatności i intymności, tym bardziej, że w projekcjach autorki zakazywały korzystania z ich najskrytszych refleksji. Rozwinięcie choćby tej kwestii byłoby ciekawsze niż odczytywanie przez kilka minut asortymentu sklepu "Piotr i Paweł" (to przestało bawić już po drugim slajdzie), a także byłoby lepsze od poświęcenia dwudziestu minut z godzinnego spektaklu na odczytywanie przez widzów fragmentów pamiętników. Nie wniosło to nowej perspektywy, skoro pozostała część przedstawienia opierała się na odczytywaniu (bądź mówieniu z pamięci) zapisków przez aktorki.

Scenariusz ujęto w surową formę - nie pojawiło się nic oprócz projekcji z ujęciami dzienników i kilku kartek przyklejonych do ściany (które zresztą bardzo szybko odpadły). W dwóch krótkich scenach wprowadzono choreografię (bardziej wojowniczą do "Survivor" Destiny's Child i spontaniczną do "Total Eclipse of the Heart" Bonnie Tyler). Aktorki (Paula Głowacka, Cristina Ferreira i Lena Schimscheiner) nie dostały atrakcyjnego materiału aktorskiego, nie było tu zresztą mowy o budowaniu konwencjonalnych ról, ich zadanie polegało na podawaniu tekstów z dystansem. Okazało się, że zapowiedź spektaklu i poruszane w nim kwestie nie do końca odpowiadają realizacji, a przedstawienie - w czasach powstawania wielu kobiecych i dziewczyńskich ruchów - nie jest odkrywcze. Jego siłą są materiały, a nie to jak je zaprezentowano.

Autorski monodram "Can I be Whitney?" Tomasza Szczepanka miał być eksperymentem, w którym stawia sobie on wyzwanie - przez trzy miesiące będzie uczęszczał na lekcje, by nauczyć się śpiewać jak Whitney Houston. Widzów chce skonfrontować z efektem. Przedstawienie ma trójdzielną konstrukcję. W filmowej części oglądamy zmagania Szczepanka z głosem, pierwszy śpiew, fragmenty lekcji i ćwiczeń, które są przerywane wypowiedziami nauczycieli. Marcin Steczkowski i Agata Wrońska mówili głównie o śpiewie Whitney - prawdzie objawiającej się w jej głosie, która gwarantuje spójność wokalno-sceniczną - a także o właściwościach i niepowtarzalności głosu każdego człowieka. W drugiej części słuchamy nagranych komentarzy na temat fizjologicznych reakcji organizmu na stres i wypowiedzi, które stopniują napięcie podczas oczekiwania na wynik eksperymentu. Trzecia część to występ, jednak metamorfoza wokalna nie jest tak spektakularna jak można byłoby się spodziewać (bądź od usłyszenia niewyszkolonego śpiewu minęło zbyt dużo czasu, dlatego łatwo się o nim zapomina). Świadomość wokalna, którą zdobył Szczepanek, stała się przeszkodą, aktor - nie do końca kontrolowanymi reakcjami (nie jest zawodowcem) - ukazał rozbieżność pomiędzy efektem wokalnym, który udało się uzyskać tego wieczoru a założeniami. Akurat te spontaniczne reakcje ciała nadawały przedstawieniu dozę autentyzmu i uroku, której pewnie nie udałoby się osiągnąć profesjonalnemu aktorowi. Potwierdziło się, że ważniejsza od perfekcji muzycznej jest zgodność i wiarygodność przekazu. Spektakl kończy zabawa karaoke do "I Have Nothing" z udziałem widzów, więc trudno go potraktować jako coś więcej niż pomysł na spędzenie niezobowiązującego wieczoru w teatrze, który dowodzi, że lepsze od bycia jak ktoś, jest bycie sobą.

Najsłabsza była "California" Teatru Trans-Atlantyk w reżyserii Paula Bargetto, choć pomysł zapowiadał się ciekawie. W 1968 roku w Kalifornii rodzi się Paul Bargetto, który nie może zasnąć. Zamiast ruchu hippisowskiego czy odwołań do wojny w Wietnamie, konfrontuje nas z postaciami, które w różnych okresach swojego życia były związane z Kalifornią. Wśród nich są Polacy: Czesław Miłosz i skłócony z nim Jan Lechoń oraz posiadający polskie korzenie Ted Kaczyński i Steve Wozniak. Galerię uzupełnia Ayn Rand (pisarka i filozofka pochodząca z rodziny rosyjskich Żydów), prezydent Ronald Reagan i Wonder Woman. Pomysł zbanalizowała forma talk-show, w którym prezentowano poglądy zaproszonych gości, a poszczególne wizyty w studio rozdzielały błahe piosenki i sztampowe układy choreograficzne. Choć w założeniach chciano chyba wyśmiać schematyczną formułę telewizyjnego show, spektakl okazał się nieznośnie przewidywalny, dłużył się. Na domiar złego, Krzysztof Polkowski jako Ted Kaczyński, mimo fanatycznego zaślepienia własnymi ideami, nie potrafił przywołać z pamięci postulatów ze swojego manifestu i posługiwał się kartką (czego trudno byłoby nie uznać za błąd logiczny), a mimo to w krótkim monologu kilkakrotnie się przejęzyczał. Pełnej swobody nie można było odmówić jedynie Marcie Król...

Choć we wszystkich przedstawieniach tematy wydawały się ciekawe, zbyt często brakowało inspirującego, niesztampowego pomysłu na dramaturgię, a w konsekwencji na ciekawą inscenizację. Okazuje się, że znalezienie odpowiedniego tematu (co z pewnością nie jest proste) często stanowi zasadniczą część pracy...

Wiktoria Formella
e-teatr.pl
6 września 2018

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia