Ciężko jest lekko żyć

rozmowa z Małgorzatą Walewską

Małgorzata Walewska, najsłynniejsza Carmen ostatnich lat, gwiazda wielu scen, w tym Metropolitan Opera w Nowym Jorku, o ryzyku, kłopotach sercowych i uwodzeniu

Nadal Pani ryzykuje? 

- Nadal. Jestem ryzykantką z natury. Przez pewien czas się pilnowałam. Ale wróciłam do dawnego życia. Teraz jak mi trochę szybciej zabije serce, to zastanawiam się, czy jest to powtórka z rozrywki, czy ekscytacja innego rodzaju.

Zeszczuplała Pani,

- Zmieniłam się nie tylko fizycznie. Wypadek w Krakowie sprzed ponad dwóch lat stał się cezurą w moim życiu.

Nie zaśpiewała Pani wówczas całej premiery "Carmen". Wbrew treści chciała Pani umrzeć po I akcie, w kulisach, a nie na finał opery, na scenie.

- Teraz mogę o tym zabawnie opowiadać, ale tamte chwile były dla mnie niezwykle dramatyczne. Miałam napad arytmii serca. Na scenie zdałam sobie sprawę, że tym razem chyba mi się nie uda. Po raz pierwszy poczułam, że jestem śmiertelna.

Zaskoczyło to Panią?

- Bardzo. Wiem, że to może śmiesznie brzmi, ale na co dzień nie zdajemy sobie z tego sprawy, dopóki nam się coś złego nie zdarzy. I to był właśnie ten moment

Zmieniło to Pani życie?

- Nie tylko moje, ale całej rodziny, zbliżyło mnie z siostrą, która była świadkiem tego wydarzenia. Zyskałam dzięki wypadkowi też wielu przyjaciół, np. Agnieszkę Kacalak, która jest moją fanką od wielu lat, a która była świadkiem tej premiery. Jako wykwalifikowana pielęgniarka opiekowała się mną później, podczas choroby. Choć powinnam czas choroby spędzić w szpitalu. Uciekłam po trzech dniach. Było to możliwe dzięki Agnieszce.

Okazało się, że to borelioza.

- Niepotrzebnie przeszłam przez dwie operacje serca Dopiero czwarty test wykazał jednoznacznie, że mam boreliozę. Nie pamiętam ugryzienia kleszcza. Wiem jedynie, że w 2OOO roku stałam na łące na Mazurach, to były próby do nagrań płyty z muzyką ambientową. Kłopoty z sercem zaczęły się pięć lat później. Ale łączyłam je ze stresem związanym z występami w Metropolitan Opera. Źle się czułam przez pięć lat, ale w Krakowie choroba osiągnęła apogeum. Teraz jestem cały czas pod opieką lekarzy. Nie jest powiedziane, że sprawa została definitywnie załatwiona, choć od półtora roku czuję się doskonale. Uważam, że jestem w najlepszej formie w życiu i zamierzam to wykorzystać.

Jak?

- Będę śpiewać ambitny repertuar i nagrywać płyty. Szczegółów jeszcze nie zdradzę.

Strach przed krakowską "Carmen" pozostał?

- Nie. Choć gdy wychodzę na scenę w tych samych kostiumach, mam retrospekcję. Jak wbiegam po schodkach do fabryki, myślę jak to wspaniale czuć się dobrze. Wtedy, dwa lata temu te schody mnie dobiły. Serce nie dało rady. Obejrzałam wiele razy nagranie z tego przedstawienia i wiem, że brzmiało to nie tak źle, jak mi się wówczas wydawało. Wtedy myślałam, że jest to totalna katastrofa. Ale tak nie było. Mój menedżer powiedział kiedyś, że moja zła forma i tak jest formą nieosiągalną dla wielu. Nagranie to pokazuje. Widać po moim zachowaniu, po oczach, żenię jestem w stanie się ruszać. Ale technikę wokalną mam tak wyuczoną, że działa zawsze, nawet w tak trudnych warunkach.

Aktorzy często marzą o tym, aby umrzeć na scenie.

Małgorzata Walewska podczas spotkania z krakowską publicznością

-I ja też marzyłam. Ale jak stałam na scenie w Krakowie i każdy mój oddech był coraz krótszy, pomyślałam, że nie sądziłam, iż śmierć nadejdzie tak wcześnie.

Boi się Pani śmierci?

- Nie. Choć mam przed oczami moją córkę Alicję, która stoi nade mną i dzwoni do lekarzy, mówiąc: "Mama umiera". Dwa lata temu się nie bałam. Pożegnałam się z najbliższymi i straciłam przytomność. A potem, gdy wróciłam do formy, miałam w sobie olbrzymią potrzebę sprawdzenia mojej kondycji..

Dlatego ruszyła Pani do Meksyku?

- Zdecydowałam się na Meksyk, na pracę w ciężkich warunkach, gdzie powstawała opera "Die Frau ohne Schatten" Richarda Straussa. Przez dwa miesiące przeżyłam tam trzy trzęsienia ziemi. Moja postać, Piastunka, nie schodzi ze sceny przez ponad cztery godziny. To najtrudniejsza rola mezzosopranowa, jaką można sobie wyobrazić. Opera należy do bardzo drogich, jej wystawienie wymaga urządzeń do latania. Np. ja jestem tam duchem i wchodzę przez komin.

Fruwała Pani nad sceną?

- Nie. W Meksyku, kto inny fruwał, a kto inny śpiewał, za co jestem niezmiernie wdzięczna reżyserowi. Ta produkcja była rodzajem testu. Sprawdziłam się i nic mnie już nie zaskoczy. Był to mój Mont Everest po chorobie i pierwsza moja opera z półki Wagner, Strauss. Teraz muszę sięgnąć po inne ośmiotysięczniki. Te ośmiotysięczniki to...

- ...inne opery Straussa i Wagnera. Zamierzam wejść w ten repertuar. Mam kilka propozycji, ale sąjeszcze niepodpar-te kontraktami, więc za wcześnie by o nich mówić.

Czyżby Małgorzata Walewska rodziła się na nowo?

-Kto wie.

Powiedziała Pani o pracy w operze: "cholernie lubię tę robotę". Co Panią fascynuje najbardziej w tym zawodzie?

- Napisałam na ten temat felieton. Zaczyna się on od słów "Zabiłam człowieka, bo wzgardził moją miłością, miłością Amneris, księżniczki córki Faraona. Wybrał niewolnicę. Niech zdycha pies".

To historia z "Aidy".

- Właśnie. Na scenie mogę sobie pozwolić na takie emocje i takie zachowania, na które nigdy nie pozwoliłabym sobie w życiu prywatnym. Na co dzień jestem niezwykle opanowana, bardzo cierpliwa, choć zauważyłam, że moja cierpliwość ma granice. Wyprowadzić mnie z równowagi albo sprawić, abym uwierzyła, że ktoś działa w złej wierze, jest bardzo trudno. Jestem łatwowierna i naiwna.

Silne emocje fascynują?

- Tak. Na scenie mogę sobie pozwolić na wszystko. Jest to dla mnie rodzaj spełnienia. Wręcz psychoterapia. Dobre przedstawienie, gdzie mam fantastycznych partnerów, na których mogę się oprzeć i stworzyć wiarygodny wyimaginowany świat, jest niezwykłym doznaniem. W Krakowie pracowałam na scenie z Tomkiem Kukiem. Powiedziałam mu: "Musisz się we mnie zakochać na dwie i pół godziny. Potem zrobisz już, co chcesz, ale na scenie muszę uwierzyć, że mnie kochasz". Jednak aby przedstawić emocje na scenie, trzeba mieć doskonale opanowany warsztat, rolę, świetnie rozumieć tekst. Bo emocje zawarte w tekście muszą stać się nasze na scenie. To jest możliwe, ale wymaga wiele pracy. Trzeba przede wszystkim doskonale umieć tekst Np. Daniel Olbrychski uczy się tekstu na pamięć jeżdżąc konno. Najpierw stępa, potem kłusem, a wreszcie galopem. I gdy panując nad koniem, w galopie powtarza tekst bez zahamowania, to znaczy, że go dobrze umie.

A jak Pani się uczy?

- Podobnie, tyle że nie na koniu. Jak mogę mówić tekst, nie koncentrując się na nim, to znaczy, że już jest mój. I to tekst w wielu językach, bo do tej pory śpiewałam w dwunastu. Dlatego siedzę wdomu, szyję, ceruję skarpetki i śpiewam.

Ceruję? Trudno w to uwierzyć.

- No, może nie ceruję. Znana jestem z tego, że kupuję sukienki koncertowe, a potem je przerabiam, np. powiększam dekolt, przyszywam koraliki albo odpruwam koraliki. To jest moja pasja, która nazywa się: kupił i przerobił. W Ameryce ulegam innej pasji: kupił i oddał. Nakupuję, poprzymierzam i część oddam. W Ameryce kobieta cieszy się z zakupów dwa razy, jak kupi i jak odda.

Jest Pani najsłynniejszą Carmen. Przez ponad 15 lat brała Pani udział w 11 inscenizacjach. Które z nich były dla Pani ważne?

- W Wiedniu w reżyserii Franco Zefirellego czy w kamieniołomach w St Margareten pod Wiedniem. We Wrocławiu wzięłam udział w dwóch produkcjach, z których tę z 2005 roku Roberta Skolimowskiego uważam za doskonałą. Carmen była tam przedstawicielką hiszpańskiego ruchu oporu. Ważna była też dla mnie inscenizacja w Savonlinnie w Finlandii, w Atenach w antycznym teatrze Herodosa, gdzie stojąc na scenie, widziałam podświetlony Akropol, czy w Hadze. Wspominam też inscenizację w Gliwicach, uwiecznioną na DVD, gdzie rozbiły mi się butelki, na których wystukiwałam rytm, a szkła posypały się do basenu, w którym tańczyłam.

Czy Carmen to dla Pani błogosławieństwo czy przekleństwo?

- Różnie. Im jestem starsza, tym trudniej jest mi mieć 20 lat. Boja te 20 lat już dwa razy mam za sobą. Sporo pracy wymaga, abym była wiarygodna. Abym sama uwierzyła w to, co pokazuję na scenie, aby moje emocje były prawdziwe. Muszę być pewna, że wciąż jestem atrakcyjna. Dlatego staram się trochę schudnąć, pracuję nad gestem, nad postawą. Dla mnie ma znaczenie, jak chodzę, jak stoję, jak patrzę czy jak siadam. Jeżeli uwierzę, że jestem Carmen, to i publiczność do tego przekonam. Wiem, że kiedy stracę tę siłę, zrezygnuję z Carmen. Miałam takie

wrażenie, że już niedaleko jest do tej decyzji. Ale ostatnie spektakle w Krakowie przyniosły mi tak wielką satysfakcję, że granica znów się przesunęła. Zobaczymy.

Wzrusza się Pani na scenie?

- Bardzo często. Niestety... ale nad emocjami trzeba panować...

...bo głos się wtedy załamuje.

- Dlatego muszę śpiewać bardzo technicznie. To publiczność powinna płakać, a nie ja. Ale istnieją takie arie, które mnie bardzo wiele kosztują.

Które?

- Np. aria Joanny z "Dziewicy Orleańskiej" Czajkowskiego. Nie mogę przy niej opanować emocji. Aria rozpaczliwa, dramatyczna... wspaniała.

Marzy Pani o tej roli?

- Tak. Nigdy nie marzę o teatrach, lecz o repertuarze. Nie interesują mnie sceny, lecz postacie. Joannę w, J>aewicy Orleańskiej" chciałabym bardzo zaśpiewać i to wprodukcji z Mariuszem Kwietniem. Podobnie jak musical "Evita".

Gotowość do okazywania na scenie konkretnych emocji w konkretnym dniu jest do zniesienia?

- Tak. Wszystko zależy od koncentracji. To jest właśnie ta adrenalina, dreszczyk emocji.

Na scenie mogę sobie pozwolić na takie emocje i takie zachowania, na które nigdy nie pozwoliłabym sobie w życiu prywatnym

Da się żyć z poczuciem, że niezależnie od nastroju w piątek wieczorem trzeba znowu na scenie uwieść mężczyznę?

 - To właśnie uwielbiam. Choć czasem stajemy przed bardzo trudnymi wyborami. Nie zapomnę "Trubadura" w operze Seattle. Sopranistka zaśpiewała na próbie generalnej zjawiskowo, za co publiczność zgotowała jej owację. Rozpłakała się. Myślałam, że ze wzruszenia. Gratulując jej mówię, że to cudowne tak móc się wzruszać sztuką. A ona na to, że właśnie umarł jej ojciec, a cała rodzina jest na Thaiti, gdzie przeszło tsunami i nie ma z nią kontaktu. I co? Miała odwołać przedstawienie? Przecież ona też musi utrzymać rodzinę. Bo prawda jest taka, że niezależnie, czy wdanym dniu w duszy nam gra, czy nie gra, tak samo jak inni mamy rodziny na utrzymaniu i kredyty do spłacenia. Cóż, życie gwiazdy też jest przyziemne, choć sporo w nim blasku. Jak mawia mój przyjaciel: "Ciężko jest lekko żyć".

Agnieszka Malatynska-Stankiewicz
Dziennik Polski
6 października 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia