Ciotowskie wyznania

"Lubiewo" - reż. Piotr Sieklucki - Teatr Nowy w Krakowie

"Lubiewo" Michała Witkowskiego to bez wątpienia jedna z najważniejszych pozycji polskiej literatury po 1989 r. Książka zyskała ogromne uznanie, była wielokrotnie wznawiana, a także przekładana na liczne języki, swojego autora czyniąc jednym z najbardziej poczytnych pisarzy w kraju. Nie otrzymała jedynie Nike, przegrywając (niesłusznie) z inną wschodzącą gwiazdą rodzimej literatury, Dorotą Masłowską. Nic dziwnego, że po paru latach doczekała się również adaptacji teatralnej. Niestety zdaje się ona nie dosięgać do poprzeczki niezwykle wysoko zawieszonej przez jej literacki pierwowzór.

Powieść Witkowskiego opowiada historię nie tyle gejów, co wrocławskich ciot, czyli homoseksualistów w późnym PRL-u, a także ich potransformacyjne losy. Na fenomen książki złożyło się kilka elementów: to dzieło mocne literacko, z intrygującymi odniesieniami do tradycji romantycznej, a przy tym poruszające atrakcyjną tematykę i nowatorskie konceptualnie. Stylizowano je na reportaż złożony z opowieści peerelowskich gejów, wspominających czasy swojej młodości aż do kładących jej brutalny kres upadku realnego socjalizmu i wybuchu epidemii AIDS. Bohaterowie Witkowskiego są jednak dalece odmienni od stereotypowego wizerunku przedstawicieli ruchów na rzecz równouprawnienia mniejszości seksualnych, powszechnie kojarzonych - dodajmy: najczęściej fałszywie - z dobrze sytuowaną, wielkomiejską klasą średnią. Późna i co dobitnie pokazały niedawne głosowania sejmowe, ciągle zaledwie rozpoczęta emancypacja, bywa oczerniana przez jej przeciwników jako kwestia nieistotna i poboczna. O wykluczeniu rozprawiają w myśl takiej filozofii głównie osoby dobrze sytuowane, a przy tym niezwykle roszczeniowe. Homoseksualizm w dziwny sposób staje się rzekomo problemem jedynie bogatych ludzi, którzy specjalnie wykluczeni przecież nie są.

W Lubiewie czytaliśmy jednak o postaciach ze społecznego marginesu, żyjących w dziwnej i fascynującej wprawdzie, ale dwuznacznej moralnie subkulturze z pogranicza drobnej przestępczości. Przepełnionej wewnętrzną rywalizacją i brutalną hierarchią, a także zamkniętej dla osób z zewnątrz. Kultura wrocławskich ciot rozwijała się w ukryciu, po części w chętnie odwiedzanym przez nich (nieoficjalnie) barze Orbisu, oraz w jednym z parków, czyli na tzw. Pikiecie. Później opisywani tutaj geje stali się typowymi przegranymi transformacji. Od zawsze wykluczeni z homofobicznego społeczeństwa, po 1989 r. jeszcze bardziej podupadli ekonomicznie, ledwo wiążąc koniec z końcem na głodowych emeryturach i rentach z dala od młodszego pokolenia, aspirującego do powielenia heteroseksualnego modelu z prawem do życia w zupełnie otwarty sposób. Samo określenie "gej" różnicuje zresztą w tym kontekście współczesnych emancypantów od pikietujących ciot z peerelowskiego marginesu. Ci pierwsi korzystają już z własnych klubów, kiedy drudzy kiszą się w ciasnych klitkach w blokach, mogąc jedynie powspominać dawne miejsce schadzek, w III RP zabudowane pod n-te centrum handlowe. Postrzegają te przemiany jako nieuchronne i nie potrafią się im przeciwstawiać, zdolni jedynie do drwin, że mogliby najwyżej pisać listy protestacyjne. Jeden z nich śmieje się wtedy przez łzy: "Co ja im powiem, że to miejsce pamiątkowe?". Gubią się w nowym świecie, zdezorientowani w rzeczywistości pełnej informacji o metroseksualnych celebrytach ("świat się kończy - nie wiadomo kto luj, a kto nie"). Przywołują zatem wspomnienia o lujach właśnie, czyli godzących się na seks heteroseksualistach, opłakując dodatkowo wycofanych z Polski żołnierzy Armii Czerwonej.

Krakowski spektakl Teatru Nowego to dopiero pierwsza z zapowiadanych części teatralnej wersji Lubiewa. Dlatego też oglądamy w nim jedynie niektóre wątki zawarte w powieści Witkowskiego. Przedstawienie oparto na narracji pary wrocławskich ciot, wspominających dawne czasy emerytów: Patrycji i Lukrecji. Obaj mieszkają w ciasnym mieszkaniu w bloku, graciarni, w której sercu wyeksponowany jest święty obrazek (stare cioty jako lustrzane odbicie moherowych beretów), przede wszystkim jest to jednak przestrzeń wypełniona na podobieństwo lumpeksu najróżniejszymi ubraniami. Przebieranie się to istotny element konstrukcji tożsamości, chociaż Lukrecja i Patrycja przedstawiają się jako założycielki "szkoły wrocławskiej", która w odróżnieniu od "legnickiej" nie kładła specjalnego nacisku na ubraniowe metamorfozy. Bohaterowie sztuki są jednak własnych tożsamości niepewni, zawieszeni gdzieś pomiędzy tradycyjnie definiowanymi płciami, nie potrafią odnaleźć prawdy na swój temat. Mówią wprawdzie o sobie w żeńskiej formie, ale nie uciekają przy tym w kobiecość. Chcą być jedynie "przegiętymi facetami". Patrycja i Lukrecja sypią z rękawa anegdotami, czasem zabawnymi, a czasami przerażającymi, tak naprawdę nie potrafią jednak uporać się z własnym dramatem wykluczenia. Sztuka wyreżyserowana przez Piotra Siekluckiego nie jest zatem tylko pełną wulgaryzmów czarną o komedią o mrocznej i strasznej przy tym subkulturze z przeszłości Wrocławia. Wymowa spektaklu jest zupełnie poważna, czy wręcz pesymistyczna.

Sieklucki starał się tak wiernie, jak to tylko możliwe, oddać charakter książkowego pierwowzoru. Tak jak i w jego przypadku odnajdujemy liczne odwołania do romantyzmu, zwłaszcza zaś do Dziadów. W ciotowskich opowieściach przywoływane są duchy zmarłych towarzyszy, zamordowanych przez niedoszłych kochanków, czy pierwszych, dolnośląskich ofiar AIDS. Czy jednak rewelacyjna powieść daje się udanie przełożyć na język dramatu? Mam co do tego poważne wątpliwości. Trwający raptem półtorej godziny spektakl w pewnych momentach nieznośnie się dłuży. Jest przewidywalny i spięty za pomocą mało wyrafinowanych klamr pod postacią kwestii wypowiadanych dobrze znanym z przyrodniczych filmów głosem Krystyny Czubówny, objaśniającym pseudonaukowo życie wrocławskich ciot. Największą zaletą jest natomiast gra samych aktorów wcielających się w postacie Patrycji i Lukrecji: Janusza Marchwińskiego i Pawła Sanakiewicza. Niezwykle przekonujących i rewelacyjnie wchodzących w swoje role, a oglądanie na rodzimych scenach postaci emerytowanych homoseksualistów często się przecież nie zdarza.

Lubiewo pozostawia poczucie niedosytu, chociaż warto przy tej okazji wspomnieć, że Sieklucki zapowiedział już jego kontynuację. Trudno pozbyć mi się jednak wrażenia, że największą wadą dramatu opartego na powieści Witkowskiego jest to, że jest to po prostu temat, który na język dramatu przekładanym być nie powinien. Oceniać ten spektakl w takim kontekście w jednoznaczny sposób bardzo trudno. Ja się do niego niestety nie przekonałem.

Łukasz Drozda
Lewica.pl
12 marca 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia