Co by było gdyby, czyli nietypowe spotkanie
Wydawałoby się, że teatr kostiumowy, osadzony sztywno w realiach epoki już się przeżył. Reżyserzy odchodzą od tradycyjnych rozwiązań, sztuki historyczne oblekając we współczesne realia. Jest to dość ciekawy zabieg, czasem jednak tęskni się za spektaklem nie wstydzącym się peruk i krynolin, a jednocześnie traktującym o tym, co i teraz jest ważne.Takim właśnie spektaklem jest "Kolacja na cztery ręce", będąca relacją ze spotkania Jana Sebastiana Bacha z Georgiem Friedrichem Haendlem. Spotkanie takie, co prawda, było niemożliwe, od czego jednak jest licentia poetica? Autor sztuki, Paul Barz, swobodnie zestawia postaci obu kompozytorów, a efekt tego zestawienia jest zaskakujący. Zaczyna się niewinnie - Haendel zaprasza Bacha na kolację z okazji jego przyjęcia do prestiżowego grona muzyków. Kolacja jest wystawna, Haendlowi również nie brakuje wystawności - Bach zaś, kiedy przychodzi, okazuje się skromnym, raczej ubogim człowiekiem, który nie dość, że nie wie, jak podane specjały jeść, to jeszcze niektórych na oczy nie widział. Obaj muzycy są diametralnie inni - Haendel obraca się wśród książęcych dworów, biorąc udział w tym, co my teraz zwiemy wyścigiem szczurów; Bach to prosty kantor z miejskiej katedry, mający żonę i gromadkę dzieci; nic więc dziwnego, że po jakimś czasie dochodzi do kłótni. Reżyser "Kolacji...", Ewa Marcinkówna, reżyserowała wcześniej "Małe zbrodnie małżeńskie" - oba spektakle są do siebie podobne w kwestii formy, oba tworzą hermetyczny świat, koncentrując się na studium emocji. W "Kolacji..." obserwujemy starcie dwóch artystów, ale też dwóch poglądów na sztukę. Haendel to artysta ze artystycznego półświatka - zarabia na życie swoją muzyką, musi czasem stworzyć coś podłej jakości na zamówienie jakiegoś księcia, jego artystyczne "być albo nie być" zależy od publiczności, która, wiadomo, ma proste gusta, i wariacji artystycznej duszy czasem nie rozumie. Ma za to jednak sławę i rozgłos. Bach z kolei na odwrót - może tworzyć to, co mu żywnie się podoba, muzyka dlań to nie biznes, a wypływająca z głębi serca pasja, nie ma jednak nie dość, że szerokiej publiczności, to jeszcze i pieniędzy. Dlatego też dochodzi do konfliktu między artystami - po początkowych docinkach okazuje się, że zazdroszczą sobie nawzajem, jeden chciałby być w skórze drugiego, bo to ten drugi jest lepszy; Haendel chciałby być Bachem, a Bach - Haendlem. "Kolacja..." pokazuje więc pewne mechanizmy sztuki i psychiki artystów, poza tym jest też świetną komedią, której siła leży w różnicach między bohaterami. Konfrontacja pysznego dworzanina Haendla z ubogim kantorem, obfituje w różne nieporozumienia; do tego mamy jeszcze sługę Haendla, który kocha swego pana, ale jest wielbicielem muzyki Bacha i tylko rozjątrza zazdrość Haendla. Scenografia oddaje wiernie realia epoki - panowie noszą wytworne surduty i peruki, a stół z potrawami prezentuje się nader okazale; zaś pod tą oprawą znajduje się swoisty traktat na temat sztuki, na temat tworzenia i psychiki artysty, który cały czas musi iść na kompromis z publicznością, ale też z sobą samym. Problemy Bacha i Haendla więc, to problemy dzisiejszych artystów, którzy tak jak nigdy wcześniej muszą wybierać między realizacją upodobań swoich i publiczności Taki teatr kostiumowy jest dzisiaj potrzebny; w zalewie Balladyn na motorach miło czasem obejrzeć coś rozbrajająco staroświeckiego, a jednocześnie -zabójczo aktualnego. Teatr Dramatyczny im. A. Węgierki w Białymstoku Paul Barz "Kolacja na cztery ręce" przekład: Jacek Stanisław Buras reżyseria: Ewa Marcinkówna scenografia: Marlena Skoneczko Obsada: Piotr Dąbrowski, Tadeusz Sokołowski, Franciszek Utko Premiera: 31.01.2004r.